[ Pobierz całość w formacie PDF ]

zwęzić i skrócić.
- Nigdy w życiu nie nosiłam takiej krótkiej sukienki - powiedziała Milica zerkając na odkryte
kolana Szuroczki. - To wypada?
- Co pani teraz wszystkie tak chodzą nawet na wsi a jaka pani jest młoda nawet młodsza ode
mnie!
- Idę - powiedział Grubin ściskając w spoconej dłoni klucz od szopy. - Popatrzę.
- Nie zobaczysz go od razu, bo jest przykryty workami i rozmaitą starzyzną. Jeśli chcesz, mogę
ci pomóc.
- Gdzie on idzie? - zapytała Szuroczka.
- Do szopy, musi odnalezć pewną rzecz. To niespodzianka.
Grubin popędził schodami na podwórko, przeskakując po pięć, a czasami nawet po sześć
stopni naraz, znalazł bez trudu najbardziej sędziwą szopę i nie troszcząc się o to, czy ktoś go zobaczy
z okna, wsunął klucz do kłódki. Klucz obrócił się lekko. Staruszka była gospodarna i nie pozwalała,
żeby jej dobro rdzewiało.
Promienie porannego słońca przez rozwarte na oścież drzwi wtargnęły do szopy w ślad za
Grubinem i pozłociły kłęby kurzu, W szopie nie było żadnego samochodu, były natomiast niezliczone
kufry, kosze i skrzynki, poniewierały się nóżki od krzeseł, drzwi zmarłych ze starości szaf, dywany
pogryzione przez mole i szczury, drewno opałowe i łopaty.
Chwileczkę, uspokajał się Grubin. Szopa nie jest mała i za workami, jak mówiła Mila, za
workami, tylko spokojnie, Grubin, spokojnie, zaraz odsuniemy drewno. Chwycił za krawędz sągu i
rozsypał go z łoskotem karabinu maszynowego. Nie pozwalając hałasowi ucichnąć, z pasją
poszukiwacza skarbów kontynuował wykopaliska. Musiał odsunąć wielki i niezmiernie ciężki kufer,
pózniej zagrzebać się w strzępy portiery, za którą ukazało się coś, co było przykryte brezentem. Skraj
brezentu uniósł się do góry i spod niego błysnął reflektor przypominający oko ważki. Maszyna stała
na miejscu.
Hałas, jakiego Grubin narobił w szopie, dotarł nawet do uszu Milicy i Szuroczki, Dziewczęta
śmiały się z zapału Saszeńki, ale nie poszły mu pomagać, były bowiem zajęte dopasowywaniem
sukienki. Inni mieszkańcy domu akurat się budzili i nie podejrzewali niczego złego. Ranek był na to
zbyt słoneczny i miły.
Wyzwoliwszy automobil spod zwałów rupieci, Grubin wreszcie obejrzał go dokładnie i
zdumiał się. Zbyt słabo znał historię przemysłu motoryzacyjnego, aby ocenić rzadkość i cenność
maszyny, która ukazała się jego oczom.
Twórca auta, starając się zaspokoić wyrafinowane gusty ówczesnych bogatych konsumentów,
oparł się w swej konstrukcji na znanych kształtach landa, luksusowej karety, weneckiej gondoli, a
może nawet pucharu św. Graala.
Groznie polśniewały miedziane, złocone, srebrzone i stalowe detale, błyszczały niezliczone
szprychy wysokich kół, których obręcze płonęły krwistą czerwienią. Zielonozłota karoseria kołysała
się na wysokich resorach, a siedzenia z miękkiej angielskiej skóry, gdzieniegdzie pogryzione przez
myszy, kusiły obietnicą wielkiej wygody. Chciałoby się utonąć w nich i wolno płynąć pod niebem
Paryża Polami Elizejskimi i naciskać na klakson - gramofonową tubę z lewatywową gruszką na
końcu. Pojazd miał niezmiernie wytworny kształt, peszył jedynie komin z boku i .miedziany kocioł.
Nie musiało się być biegłym w technice, aby zrozumieć, że automobil wyposażono w silnik parowy.
Grubin pokręcił głową, odpędzając falę dojmującego rozczarowania, A jednak był to
samochód. Automobil starej marki. Grubin poczuł, jak wzbiera w nim coś w rodzaju bolesnej
ojcowskiej czułości, uczucia, jakie żywią rodzice do głupiego, brzydkiego, ale swojego i w dodatku
jedynego dziecka. Kto inny na miejscu Grubina spaliłby się ze wstydu na samą myśl, że czymś takim
wyjedzie na ulice rodzinnego miasta. Grubinowi nawet nie przyszło to do głowy. Odszukał w szopie
stare wiadro, poszedł do studni, napełnił kocioł, ułożył drewno w palenisku i uruchomił samochód.
Starzy rzemieślnicy robili solidne, niezniszczalne rzeczy. Samochód kichnął, tłok drgnął z
głośnym sapnięciem, nad podwórkiem uniósł się kłąb niebieskiego dymu i Grubin, szczęśliwy
pogromca maszyny, z szybkością sześciu mil na godzinę wyjechał, rozpędzając kury, na ulicę i
nacisnął klakson pod oknami pięknej Milicy.
Wcześni przechodnie z przerażeniem i zdumieniem gapili się na antyczny aparat. Ich zdziwienie
osiągnęło szczyty, gdy z domu wybiegły dwie piękne dziewczyny i z głośnym śmiechem usadowiły
się na tylnej kanapie wozu, za plecami rozczochranego szofera. Ekwipaż ruszył na miasto.
Obok niego dreptały psy i obszczekiwały z zapałem pojazd, a dzieci spieszące do szkoły
zatrzymywały się i sypały żarcikami. Po mieście, już i bez tego podnieconym niezwykłymi
wydarzeniami, rozeszła się plotka, że z Moskwy przyjechała grupa filmowców i kręci historyczny
serial telewizyjny.
Sawicz w roztargnieniu mieszał łyżką owsiankę i myślał, że jeśli jest porządnym człowiekiem,
to powinien ożenić się z Wandą, a właściwie zostać z nią, ponieważ poślubienie własnej żony, nawet
odmłodzonej o trzydzieści lat, nie było konieczne.
- Nie mam zielonego pojęcia, jak ja się pokażę w sklepie - mówiła tymczasem Wanda. -
Wyobrażasz sobie chyba, jaką tam zrobię furorę. Dzień dobry, jestem waszą kierowniczką! A one mi
na to: możemy ewentualnie zatrudnić jako uczennicę. Wyobrażasz sobie? Ale jedz, jedz. [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • juli.keep.pl