[ Pobierz całość w formacie PDF ]

- Voila! - ucieszył się wreszcie. - Pasuje niezle! Podniósł żaluzjową
pokrywę i szybko przebiegł wzrokiem porządnie ułożone pliki papierów.
Ku mojemu zdziwieniu nie przejrzał ich, lecz zamykając biurko mruknął
tonem uznania:
- Słowo daję. Co za metodyczny człowiek ten pan Inglethorp.
"Metodyczny" to zdaniem małego Belga najbardziej zaszczytny epitet,
na jaki może zasłużyć istota ludzka.
Jeszcze raz odniosłem wrażenie, że stary Poirot nie jest dziś taki jak
dawniej, kiedy począł mamrotać od rzeczy:
- Nie było znaczków pocztowych w jego biurku, ale mogły być. Prawda,
mon ami? Mogły być, co? - obiegł spojrzeniem pokój. - Buduar nie
powie nam więcej. A i dotąd powiedział niewiele. Tylko to!
Szybko wyciągnął z kieszeni i podał mi zgniecioną kopertę. Ciekawe!
Zwykła, przybrudzona koperta, a na niej kilka słów skreślonych pozornie
bez związku. Oto jak wyglądała:
V. "TO NIE BYAA STRYCHNINA, PRAWDA?"
43
- Gdzie to znalazłeś? - zapytałem z żywym zaciekawieniem.
- W koszu na papiery. Poznajesz charakter pisma?
- Tak. To ręka pani Inglethorp. Co może znaczyć ten świstek? Poirot
wzruszył ramionami.
- Nie mam pojęcia. Ale jest zastanawiający.
Przyszedł mi do głowy fantastyczny pomysł. Może pani Inglethorp
cierpiała na zaburzenia psychiczne? Dorcas mówiła przecież o jakimś
wielkim wstrząsie. Jeżeli było tak istotnie, istnieje pewne
prawdopodobieństwo, że odebrała sobie życie Zamierzałem podzielić
się tą teorią z Poirotem, ale przerwały m: jego słowa:
- Chodz, mój drogi. Obejrzymy filiżanki po kawie.
- Po co, u licha! Teraz, kiedy dowiedzieliśmy się o kakao?
- A! Znów to nieszczęsne kakao! - mój przyjaciel roześmiał się i
lekceważąco machnął ręką, co poczytałem za gest w najgorszym stylu.
- Pani Inglethorp piła kawę w swoim pokoju na piętrze - podjąłem
lodowatym tonem. - Nie wyobrażam sobie, co mógłbyś teraz znalezć. A
może liczysz na to, że torebka strychniny leży sobie spokojnie na tacy?
Poirot złagodniał.
- Zgoda, mój drogi, zgoda! - powiedział wsuwając mi rękę pod ramię. -
Nie gniewaj się, dobrze? Wybacz mi moje zainteresowanie filiżankami
po kawie. W zamian uszanuję twoje kakao. Zgoda?
Nie mogłem powstrzymać śmiechu i zgodnie poszliśmy do salonu, gdzie
filiżanki po kawie i tacę zastaliśmy tak, jak pozostały minionego
wieczoru.
Na prośbę przyjaciela opisałem jeszcze raz przebieg całej sceny. Słuchał
uważnie i bardzo skrupulatnie kontrolował pozycję niektórych filiżanek.
- Aha... pani Cavendish stała przy tacy. Nalewała kawę. Zgadza się.
Pózniej przeszła pod okno, gdzie ty siedziałeś z panną Cyntią. Zgadza się.
Mamy trzy filiżanki. Tamta na półce nad kominkiem, wypita tylko do
połowy, to z pewnością filiżanka pana Lawrence'a. A ta piąta, na tacy?
- Johna Cavendisha. Sam widziałem, jak j ą odstawił.
- W porządku. Jedna, dwie, trzy, cztery, pięć... Aha! Gdzie jest filiżanka
pana Inglethorpa?
- On nie pił kawy.
44
- Dobrze. Wszyscy załatwieni. Jeszcze momencik, drogi przyjacielu.
Z nieopisaną ostrożnością Poirot wysączał po kilka kropel z fusów
pozostałych na dnie każdej filiżanki do osobnych probówek i kosztował
zlewki z rozwagą, nim probówkę zakorkował. Twarz zmieniała mu się
stopniowo: przybierała wyraz na poły zakłopotania, na poły ulgi.
- Bien! - odezwał się wreszcie. - Oczywista sprawa. Miałem pewną
koncepcję, ale omyliłem się bez wątpienia. Tak... To był błąd zasadniczy.
Dziwne... Bardzo dziwne. Ha! Mniejsza o to!
Wzdrygnął się, jak gdyby strząsał z siebie coś, co go dotąd niepokoiło.
Miałem na końcu języka, że obsesja na punkcie kawy mogła go zawieść
jedynie w ślepy zaułek, ale opanowałem się w porę. Cóż, Poirot
zestarzał się widocznie, lecz w swoim czasie był wielkim człowiekiem.
- Zniadanie na stole - powiedział John Cavendish wchodząc do salonu. -
Zechce pan dotrzymać nam towarzystwa, monsieur Poirot?
Detektyw przyjął zaproszenie, a ja bacznie spojrzałem na Johna.
Wyglądał prawie jak zwykle. Po przemijającym wstrząsie wywołanym
dramatycznymi zdarzeniami ostatniej nocy odzyskał równowagę. Był
człowiekiem niemal pozbawionym wyobrazni - w przeciwieństwie do
brata, który zapewne grzeszył jej nadmiarem.
Od świtu John pracował ciężko. Wysyłał telegramy (jeden z pierwszych
do Eweliny Howard), redagował notatki dla prasy, tonął po uszy w
smutnych obowiązkach nieodłącznych od zgonu w rodzinie.
- Wolno zapytać o wstępne wyniki? - zwrócił się do Poirota. - Czy śmierć
matki była naturalna, czy też... Czy mamy przygotować się na najgorsze?
- Moim zdaniem - odrzekł detektyw - nie trzeba żywić złudnych nadziei.
Mógłby mi pan powiedzieć, jak zapatrują się na sprawę pozostali
członkowie rodziny?
- Lawrence, mój brat, jest przekonany, że robimy wiele hałasu o nic.
Twierdzi, że to najbardziej typowy przypadek sercowego ataku.
- Tak twierdzi? Hm. Interesujące, rzeczywiście bardzo interesujące -
szepnął Poirot, jak gdyby do siebie. - A pańska małżonka?
John spochmurniał.
- Nie mam najmniejszego pojęcia, jak przedstawiają się poglądy mojej
żony.
45
Odpowiedz wywołała pewną konsternację. Zapadła żenująca cisza,
którą John przerwał nie bez widocznego wysiłku.
- Mówiłem już, zdaje się, że wrócił pan Inglethorp? Poirot przytaknął
skinieniem głowy.
- Sytuacja jest dla nas wszystkich niezręczna - ciągnął John. - Oczywiście
należałoby go traktować jak zwykle... Ale, do diabła! Słabo się robi na
myśl, że trzeba usiąść do stołu w towarzystwie potencjalnego mordercy.
- Doskonale rozumiem... Doskonale - podchwycił Poirot tonem
głębokiego współczucia. - Znalazł się pan w nad wyraz kłopotliwym
położeniu. Chciałbym jednak zadać pewne pytanie. O ile mi wiadomo,
pan Inglethorp twierdzi, że nie wrócił na noc, ponieważ zapomniał
klucza od zatrzasku. Czy to się zgadza?
- Tak.
- A jest pan pewien, że on naprawdę zapomniał klucza, że mimo
wszystko nie miał go przy sobie?
- Nie wiem, monsieur Poirot. Nie sprawdzałem. Klucz leży zwykle w
szufladzie w hallu. Zaraz pójdę, zobaczę, czy jest na miejscu - powiedział
John Cavendish.
Poirot zatrzymał go uśmiechem i gestem ręki.
- Nie, nie, drogi panie. Za pózno. Klucz znajdzie pan z pewnością. Jeżeli
pan Inglethorp zabrał go wieczorem, miał mnóstwo czasu, by "zgubę"
podrzucić, gdzie należy.
- Więc sądzi pan...
- Nic nie "sądzę. Gdyby przypadkiem ktoś zajrzał do szuflady dziś rano,
przed powrotem pana Inglethorpa, i znalazł tam klucz, byłaby to
okoliczność bardzo dla niego korzystna. To wszystko.
John spochmurniał wyraznie.
- Proszę się nie przejmować - podjął uspokajająco mój przyjaciel - nie [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • juli.keep.pl