[ Pobierz całość w formacie PDF ]

trudu go to kosztowało. Już samo patrzenie na to było nie do zniesienia.
Ksiądz rzekł ostro:
- Leż spokojnie. Broni tam nie ma. - Widział pustą kaburę pod pachą bandyty - był to
pierwszy określony znak, że oni i Metys nie byli sami. - Sukinsyny - powiedział leżący i jego ręka
opadła ciężko tam, gdzie akurat się znalazła, nad sercem. Leżał w pozie wstydliwej kobiety z
posągu: jedna ręka na piersi, druga na brzuchu. W szałasie było bardzo gorąco. Wisiało nad nimi
ciężkie niebo, nabrzmiałe zbliżającą się burzą. - Niech ksiądz słucha... - Ksiądz siedział
zrezygnowany u jego boku. Nic nie zdoła zesłać spokoju na tę niespokojną głowę. Może kiedyś,
przed wielu godzinami, gdy pisał ten list - ale okazja jak przyszła, tak i przeszła. Szeptał teraz coś o
jakimś nożu. Była taka legenda, w którą wierzyło wielu zbrodniarzy, że oczy zmarłego zachowują
obraz tego, co widziały po raz ostatni przed śmiercią. Chrześcijanin mógł wierzyć, że tak było i z
duszą: rozgrzeszenie i spokój w ostatniej chwili, po życiu spędzonym na popełnianiu najgorszych
zbrodni. Czasem znów pobożny człowiek umierał nagłą śmiercią w domu publicznym bez
odpuszczenia win i cnotliwe, jak się zdawało, życie kończyło się wieczystym piętnem nieczystości.
Słyszał nieraz, jak ludzie mówili, że skrucha na łożu śmierci jest czymś niesprawiedliwym, jak
gdyby to było łatwo zerwać z całym poprzednim życiem, bez względu na to, czy było złe, czy
dobre. Można zarówno powątpiewać o wartości cnotliwego życia, które się kończy w upadku, jak i
grzesznego o dobrym zakończeniu. Ksiądz uczynił jeszcze jeden rozpaczliwy wysiłek. - Kiedyś
byłeś wierzący - powiedział. - Zrozum, to jest twoja ostatnia szansa. Szansa ostatniej godziny. Jak
łotra ukrzyżowanego z Chrystusem. Mordowałeś ludzi, dzieci może - dodał przypomniawszy sobie
ową drobną czarną kupkę pod krzyżem. - Ale to nie musi być koniecznie tak ważne. To są tylko
sprawy tego życia, tak krótkiego, które trwa zaledwie parę lat i już się kończy. Możesz to wszystko
tutaj zostawić, tak, w tym szałasie, i uwolniony wejść do wiecznego życia. - Poczuł smutek i
tęsknotę na wspomnienie tego życia, którego sam nie mógł dostąpić... tęsknotę za takimi słowami,
jak pokój, chwała, miłość. - Niech ksiądz mnie zostawi i myśli o sobie - głos odezwał się nagląco: -
Niech ksiądz wezmie mój nóż... - Ręka rozpoczęła na nowo swoją powolną wędrówkę - tym razem
w kierunku biodra. Kolana przygięły się, jakby chciał przewrócić się na bok i nagle ustał wysiłek,
oddech, wszystko. Ksiądz pośpiesznie odmawiał słowa warunkowego rozgrzeszenia, na wypadek
gdyby zbrodniarz żałował za grzechy, choćby na jedną sekundę, zanim dusza opuściła ciało. Ale
było bardziej prawdopodobne, że odszedł w zaświaty wciąż szukając swego noża, chcąc innego
człowieka pchnąć na drogę gwałtu. Ksiądz modlił się:  Boże miłosierny, zważ, że przecież on
myślał o mnie, że to dla mnie chciał...  , ale modlił się bez przekonania. W najlepszym razie
chodziło tu o jednego przestępcę, który pragnął pomóc w ucieczce drugiemu. Z jakiejkolwiek
patrzeć na to strony, każdy z nich obu niewiele był wart.
Rozdział III
Jakiś głos spytał:
- No, skończyliście już?
Ksiądz wstał i zrobił drobny, lękliwy gest potwierdzenia. W ciemnej, eleganckiej postaci
stojącej w drzwiach poznał oficera policji, który dał mu w więzieniu pieniądze. Zwiatło burzy
odbijało się w jego sztylpach. Opierał jedną rękę na pistolecie i krzywił się cierpko na widok
martwego bandyty. - Nie spodziewaliście się mnie zobaczyć - odezwał się. - Ależ tak.
Spodziewałem się - odparł ksiądz. - Muszę podziękować panu...
- Podziękować? Za co?
- Za to, że pozwolił mi pan z nim zostać. - Nie jestem barbarzyńcą - powiedział oficer. -
Proszę, może zechcecie teraz wyjść ze mną. Nie ma sensu uciekać. Zobaczcie sami - dodał. Ksiądz
wyszedł z szałasu i zobaczył, że otacza go tuzin uzbrojonych ludzi. - Mam już dosyć uciekania -
powiedział. Metys gdzieś zniknął. Na niebie gromadziły się ciężkie chmury na kształt gór, co
sprawiło, że prawdziwe góry pod nimi wyglądały jak małe jaskrawe zabawki. Westchnął i
roześmiał się nerwowo. - Ileż kłopotu miałem z przedostaniem się przez te góry, a teraz... jestem tu
znów. - Nigdy nie sądziłem, że wrócicie. - Ach, panie poruczniku, pan wie, jak to jest. Nawet
tchórz ma poczucie obowiązku. - Chłodny, świeży wiatr, jaki wieje czasem przed nadejściem
burzy, musnął jego twarz. Ze zle udaną swobodą zapytał: - Czy rozstrzela mnie pan teraz?
Porucznik znowu powiedział ostro:
- Nie jestem barbarzyńcą. Będziecie sądzeni... sprawiedliwie. - Za co?
- Za zdradę. - Mam więc wracać taki kawał drogi?
- Tak. Chyba, że zechcecie uciekać. - Trzymał rękę na pistolecie, jakby nie ufał księdzu ani
na jotę. - Mógłbym przysiąc, że już gdzieś...
- Och tak - przerwał ksiądz. - Widział mnie pan dwa razy. Gdy zabierał pan zakładnika z
mojej wsi... zapytał pan moją córeczkę:  Kto to jest? Ona odpowiedziała:  Mój ojciec i pan
pozwolił mi zostać. - Nagle góry przestały istnieć. Wyglądało to, jak gdyby ktoś chlusnął im wodą
w oczy. - Prędko - mówił porucznik - do tego szałasu. Przynieście nam parę skrzyń, żebyśmy mogli
usiąść - polecił jednemu ze swych ludzi. Gdy ogarnęła ich burza, weszli do szałasu, gdzie leżał
trup. %7łołnierz ociekając deszczem wniósł dwie skrzynie. - Zwiece - rozkazał porucznik. Usiadł na
jednej ze skrzyń, wyjął pistolet i powiedział: - Siadajcie tam, z dala od drzwi, żebym mógł was
widzieć. - %7łołnierz zapalił świecę i stopionym z niej woskiem przylepił ją do twardej polepy.
Ksiądz usiadł blisko Amerykanina. Zastygły w ruchu, którym usiłował wydostać nóż, sprawiał
wrażenie, jakby chciał dosięgnąć swego towarzysza, żeby zamienić parę słów na osobności...
Wyglądali jak ludzie tego samego gatunku; obaj brudni i nie ogoleni. Porucznik zdawał się należeć
do całkiem innej kategorii. Spytał z pogardą: - Więc macie dziecko?
- Tak - odparł ksiądz. - Wy... ksiądz?
- Niech pan nie sądzi, że wszyscy księża są tacy, jak ja. - Patrzył, jak światło świecy mruga
na błyszczących guzikach. Dodał: - Są dobrzy księża i są zli. Ja jestem po prostu złym księdzem. -
Więc może oddamy waszemu Kościołowi przysługę...
- Możliwe. Porucznik spojrzał na niego ostro, jak gdyby sądził, że zakpiono z niego, po
czym powiedział:
- Mówiliście mi, że widziałem was dwa razy. - Tak, byłem w więzieniu. A pan dał mi
pieniądze. - Przypominam sobie. - Dodał z pasją: - Cóż za okropna ironia losu. Mieć was i
wypuścić. Ba, straciliśmy dwóch ludzi szukając was. %7łyliby dzisiaj... - Zwieca skwierczała, gdy
krople deszczu przeciekały przez dach. - Ten Amerykanin nie był wart dwóch istnień ludzkich. On
był właściwie nieszkodliwy. Deszcz padał bez przerwy. Siedzieli w milczeniu. Nagle porucznik
powiedział:
- Nie wkładajcie ręki do kieszeni. - Szukałem tylko talii kart. Myślałem, że to pomoże nam
spędzić czas. - Nie gram w karty - odparł porucznik ostro. - Nie, nie o grę mi chodzi. Chciałem
tylko pokazać panu parę sztuczek. Czy mogę?
- W porządku, jeśli chcecie. Pan Lehr dał mu starą talię kart. Ksiądz powiedział:
- Widzi pan, tu są trzy kraty. As, król i walet. Teraz - rozłożył je wachlarzem na polepie -
proszę mi powiedzieć, która z nich to as. - Ta oczywiście - powiedział niechętnie i bez
zainteresowania porucznik. - Myli się pan - stwierdził ksiądz, odwracając ją. - To jest walet.
Porucznik rzekł pogardliwie:
- Gra dla szulerów... albo dla dzieci. - A oto inna sztuczka - mówił ksiądz - zwana  Chodz [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • juli.keep.pl