[ Pobierz całość w formacie PDF ]

nie przybił. Ano da się to widzieć, co będzie.
26
Ale Probst czasu nie tracił. Opiera się ściśniętą pięścią o balaski, wyciąga grubą szyję i skubiąc żółto
zarastający podbródek zmruża bure oczy i celuje nimi w starego jak wylotem fuzji.
Kissling i Dödöli trÄ…cajÄ… siÄ™ Å‚okciami.
 Jak ten patrzy! Jak ten bestia patrzy! Toć, chwała Bogu, każdy oczy ma, a nikt tak nimi człowieka
nie umie na wskroś brać! Ten się zna! No, już ten się zna!
Tymczasem izba przybiera całkiem inny pozór.
Czują wszyscy, że przybył koneser. Twarze się ożywiają, ci, co siedzieli na ławie, powstają i
przystępują bliżej. Chwila zaczyna być naprawdę interesująca. Ale Kuntz Wunderli na widok Probsta
porusza siÄ™ niespokojnie, nerwowo. Wie on, że Hänzli, tak samo z gminy wziÄ™ty, po trzech miesiÄ…cach
powiesił się u Probsta na strychu; pamięta, jak Probstowa po nim sprzedawała buty; pamięta też, jak
stary Hänzli obtarte miaÅ‚ od szlej ramiona i jak mu u Probsta oczy zapadÅ‚y, a twarz sczerniaÅ‚a i wyschÅ‚a.
Kurczy się stary, głowę w ramiona chowa, przyciska do boków kościste łokcie, staje się małym, bardzo
małym, tak małym, że go i niewiele widać chyba. Co prawda, rad by się pod ziemię całkiem, całkiem
schować. Boi się tchnąć, boi się poruszyć, nawet kolana z wielkiego natężenia dygotać mu przestały.
Ale Probst zna się na tym wszystkim dobrze. Licytuje przecież tych hultajów od sześciu czy siedmiu
lat w gminie. Wie on, że taka starota to jak pęknięty garnek: odrutuj, a czasem i za nowy trwa. Bądz co
bądz najtańszy to robotnik, jakiego znalezć można. Czy złością, czy dobrocią, zawsze się z niego tyle
roboty wyciśnie, ile zje, a co gmina doda, to jakby znalazł.
Sarkają ludzie, że cenę inszym psuje. A co mu tam, byle sobie nie psuł. Niech każdy pilnuje swego i
już.
Przekrzywia tedy Probst w jedną stronę ciężką swoją głowę, przekrzywia w drugą, a potem
spojrzawszy bystro w twarz urzędnika rzecze silnym, dobitnym głosem:
 Sto dwadzieścia pięć!
Słowa te wywołują silne wrażenie. Najobojętniejsi nawet kręcą głowami z podziwu. Daj go katu! A
to i nie spyta, co kto święci, tylko swoją kozerą wali z góry jak armatnią kulą!
W sali robi się wielka cisza, w którą wpada natarczywe, zajadłe szczekanie psa pozostawionego
przede drzwiami przy mleczarskim wózku. Stary Wunderli pogląda na lewo i na prawo, jakby szukał
okiem, którędy ma uciec. Nie ucieka wszakże: stoi jakby skamieniał, jakby wrósł w podłogę. Tylko
coraz niżej opada mu dolna szczęka, a oczy otwierają się coraz szerzej.
 Sto dwadzieścia i pięć!  woła Probst raz jeszcze.
Pan Radca promienieje. Chwilę wodzi po obecnych ożywionym wzrokiem, a gdy nikt nie podbija
mleczarza, uderza białą ręką w leżące przed nim papiery i daje znak woznemu.
 Po raz pierwszy!  mówi wozny stukając laską w ziemię i ucicha.
 Po raz drugi!  mówi głośniej jeszcze, a stary Kuntz Wunderli zmruża nagle oczy i kurczy się
boleśnie, jakby kij przybijający dzieło miłosierdzia gminy w niego miał uderzyć.
 I-po-raz-trzeci!  woła razem z woznym tryumfujący pan Radca.
W chwilę potem Kuntz Wunderli stoi u dyszla mleczarskiego wózka trzęsąc swą nędzną, starą, siwą
głową i usiłując drżącymi rękami przełożyć przez siebie parcianą szleję. Z drugiej strony dyszla rzuca
się w podskokach silny kudłaty pies w takiejże uprzęży, ujadając głośno, donośnie.
27 [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • juli.keep.pl