[ Pobierz całość w formacie PDF ]

przeciwstawił się temu stanowczo. Przespaliśmy się wobec tego na werandzie, jedynie pod
osłoną moskitier.
Wczesnym rankiem doktor poszedł do laboratorium, ja zaś zabrałem się do dalszego
sprzątania. Niespodziewanie ukazał się we drzwiach jakiś krajowiec i pozdrowił mnie
grzecznie. Spojrzałem na niego w pierwszej chwili dość podejrzliwie. Rozumiecie, moi mili,
nie mogłem mieć zaufania do miejscowych ludzi, którzy ograbili ten dom.
- Potrzebujesz czegoś? - zapytałem jednak uprzejmie, staram się bowiem nie uprzedzać do
ludzi, których nie znam dokładnie.
- Masz dużo pracy - odparł. - Chciałbym ci pomóc.
To było ładnie z jego strony.
Przyjąłem to zupełnie normalnie.
- Pomagaj - zgodziłem się bez wahania.
We dwóch rzeczywiście poszło nam razniej. Koło południa jeden pokój był oczyszczony
całkowicie, łazienka również.
- Chodz ze mną na dworzec - zaproponowałem, gdy słońce stanęło w zenicie. - Zaraz pociąg
przywiezie nam meble.
Mój pomocnik wpatrzył się we mnie uważnie.
- A ile mi za to zapłaci twój tuan? - zapytał z namysłem.
Podniosłem głowę zdumiony. Dotychczas w swym życiu nie słyszałem jeszcze takiego
pytania. Ten, kto się sam zgłaszał do pomocy, nie żądał za to nigdy nagrody.
- Nic - mruknąłem niechętnie.
- No, to idz sam...
Nie odezwałem się słowem, gdyż byłem zawsze dobrze wychowanym człowiekiem, ale
rozumiecie sami, że takie powiedzenie nie mogło mi przypaść do serca.
Pożegnałem go chłodno i sam ruszyłem na stację. Pociąg już stał, bagaż znajdował się na
peronie. Załatwiłem szybko formalności, lekki stolik i dwa krzesła wziąłem na plecy, resztę zaś
postanowiłem przynieść przy pomocy tragarzy.
- Pozwolisz sobie pomóc? - Ktoś zadał mi znienacka grzeczne pytanie.
Odwróciłem się zdziwiony. Obok stał ten sam młodzieniec, który mnie niedawno tak
sromotnie porzucił. Mimo wszystko musiał być porządnym człowiekiem. Ruszyło go
widocznie sumienie.
- Pomóż - zgodziłem się życzliwie na propozycję.
Udian, bo tak mu było na imię, miał przy sobie nosidła. Musiał wstąpić po nie do domu i
przyszedł tu ze z góry określonym zamiarem.
Wzięliśmy więc sporo przedmiotów, kiedy zaś ponownie wracaliśmy na stację, przyłączyło
się do nas kilku jego przyjaciół. Ci nam również pomogli. Gdy przynieśliśmy wszystko,
podziękowałem im i odeszli. Pozostał jedynie Udian.
- Chcesz pomagać dalej? - spytałem.
- Chcę...
- W takim razie bierzemy się do następnego pokoju.
Przed wieczorem, gdy nadszedł tuan, wszystko było gotowe na jego przyjęcie. Nawet
książki znajdowały się w szafach, a nad jego łóżkiem wisiała półeczka, taka sama jak w hotelu
w Bogorze.
- Jak tyś to zrobił? - zapytał zdziwiony. - Przecież nie zostawiłem ci pieniędzy na opłacenie
tragarzy.
Uśmiechnąłem się. Europejczycy często nie potrafią zrozumieć, że można komuś pomagać
dla przyjemności. Gdy mu opowiedziałem wszystko, pokręcił głową.
- Tego się nie spodziewałem - oświadczył szczerze. - Zupełnie tak samo jak na wsi w moim
kraju ojczystym. Taka samopomoc sąsiedzka...
Spojrzałem na niego bardziej życzliwie niż zwykle. A więc to tak?... W Polsce ludzie
postępują podobnie?...
- Trzeba będzie jakoś się im za to odwdzięczyć - było widać, że tuanowi cała ta sprawa
bardzo przypadła do serca. - Może im sprowadzimy gamelan?
Bardzo się zapaliłem do tego pomysłu. To nam zjedna powszechną sympatię. Poparłem
projekt gorliwie.
- Jest tu Udian - dodałem na zakończenie, zmieniając temat. - On mi pomógł najwięcej.
Warto by go zatrzymać. Roboty będzie niemało.
Spodobał mi się ten człowiek. Palnął wprawdzie głupstwo z tą zapłatą, ale był jeszcze
młody, nie należało więc mu tego pamiętać. Zresztą zaraz naprawił swój błąd. Przy tym nie
lenił się i każdą pracę wykonywał bardzo sumiennie. Tuan zgodził się na moją propozycję bez
żadnych zastrzeżeń.
- Tak - potwierdził. - Trzeba będzie urządzić ogród, a tobie na to zabraknie czasu.
Skłoniłem się w podzięce, chociaż specjalnie nie zaskoczyły mnie jego słowa.
Zorientowałem się już dawno, że był sprawiedliwym człowiekiem. Umiał ocenić dobrą robotę,
chociaż o tym nie mówił.
- Wkrótce przyjeżdża regent - dodałem, przypominając sobie wiadomość, którą usłyszałem
od ludzi.
Doktor skrzywił się z niesmakiem. Wiedziałem dlaczego. Przecież to regent wyciął drzewa,
chociaż otrzymywał od rządu holenderskiego tysiąc guldenów miesięcznej pensji, a więc nie
były mu one potrzebne. Takie rzeczy trudno zapomnieć.
Staliśmy do tej pory na werandzie. Słońce pochyliło się nisko, nadchodził wieczór. Tuan
skierował się do swego pokoju.
- A to co takiego? - zatrzymał się nagle i wpatrzył w ziemię. - Przepędz gdzieś to
paskudztwo!
Uśmiechnąłem się. Tuż przy drzwiach stały cztery duże żaby, ustawione rzędem, według
wzrostu, gotowe do wejścia. W gruncie rzeczy były to bardzo poczciwe stworzenia, lecz
istotnie na pierwszy rzut oka nie wyglądały przyjemnie.
- Panie - odezwałem się pojednawczo - one wracają do domu.
Tuan widocznie nie mógł tego zrozumieć, gdyż jedną z nich lekko pchnął nogą. Odskoczyła
w bok, ale zaraz wróciła na swoje miejsce.
- Panie, tak nie można! - krzyknąłem wyraznie zgorszony. - Tu jest ich dom! Mieszkały tu
wcześniej niż my.
Coś go widocznie uderzyło w tych słowach, gdyż popatrzył na mnie z uwagą.
- Jesteś tego pewien? - zapytał powoli.
- Oczywiście. Zostawiłem im nawet dziurę w ścianie, przez którą wchodzą do swej
kryjówki.
Doktor pokiwał głową i uchylił drzwi. %7łaby wkroczyły uroczyście do środka i po chwili
jedna za drugą zniknęły w zachowanym dla nich otworze. Odetchnąłem z ulgą. Wiedziałem, że
odtąd już nic złego im się nie stanie.
Wieczorem, gdy wniosłem kawę, doktor siedział w pozycji na pół leżącej w wyplatanym
fotelu, a obok na biurku leżały rozrzucone notatki i książki. Nie patrzył jednak na nie. Jego
uwagę zajęły całkowicie nasze cztery żaby. Ustawiły się teraz w szeregu, tak samo według
wzrostu jak i poprzednio, tuż przy najbardziej oświetlonej ścianie. Od czasu do czasu
wyrzucały naprzód swe ruchliwe języki i chwytały przelatujące owady, których, jak wszędzie
na Jawie, tutaj również nie brakowało.
- Widzi pan, to naprawdę ich dom - ucieszyłem się szczerze tym widokiem.
Doktor nic nie odpowiedział, lecz szybko odwrócił głowę, bo oto rozległ się delikatny
okrzyk bojowy, który dodał tej izbie jeszcze więcej uroku:
- Gek_ko, gek_ko, gek_ko!... A więc miała trzy lata, bo trzy razy wykrzyknęła swe imię!
Spojrzałem na sufit, skąd doszedł mnie głos. Nasza miła, domowa jaszczureczka była tu
również. Uganiała się błyskawicznie za owadami po ścianie i po suficie.
- Hm... - mruknął tuan swoim zwyczajem. - Pewnie jej również pozostawiłeś przejście do
legowiska?
Zgadł. Czy mogło być zresztą inaczej?
- Przecież to gekko - odparłem. - Brzydkie to, bo brzydkie, ale w żadnym szanującym się
domu nie może jej braknąć. Doktor zamyślił się. Rozważał pewnie moje słowa, krył się
bowiem w nich okruch naszej narodowej mądrości. Nie drgnąłem nawet, wiedziałem bowiem z
doświadczenia, że w takich chwilach człowiek pogłębia swoje najlepsze uczucia. Nie wolno
takich myśli zamącać.
- Jak sądzisz, Nong_nong - odezwał się po pewnym czasie, jakoś dziwnie łagodnie. - To
chyba nie są demony?...
- Och, panie - wykrzyknąłem wzburzony - przecież to gekko i żaby! W domu, w którym się
one znajdują, panuje szczęście i spokój.
Zamyślony wzrok doktora przeniósł się teraz na mnie.
- To wszystko bardzo ciekawe - przemówił po chwili. - Szczęście i spokój... Oczywiście nie
będziemy wyrzucali ich z tego domu. Zawsze z nimi weselej... [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • juli.keep.pl