[ Pobierz całość w formacie PDF ]

- Zejdzcie na dół! - krzyknąłem. - Na dół, do końca.
Mało brakowało, a oboje upadliby, próbując schodzić po tych wąskich i zdradliwych
stopniach tyłem, twarze ich bowiem ciągle zwrócone były w moją stronę.
- Co się dzieje, Vittorio? Dlaczego ktoś usiłuje nas skrzywdzić? - zapytała Bartola.
- Ja chcę z nimi walczyć - rzekł Matteo. - Vittorio, daj mi swój sztylet. Masz przecież
szablę. To niesprawiedliwe.
- śśś... Uciszcie się i wykonajcie rozkazy ojca. Myślicie, że wolę być tutaj zamiast na górze
z resztą mężczyzn? Cicho!
Zdusiłem w sobie płacz. Na górze była też moja matka! I ciotki!
Powietrze było wilgotne i zimne, ale zarazem przyjemne. Byłem spocony, a ręka bolała
mnie od trzymania wielkiego kandelabru ze złota. W końcu stanęliśmy blisko siebie w tylnej
części krypty. Czując chłód kamiennych ścian, doznałem wreszcie pewnej ulgi.
Ciszę mąciły jednak dobiegające z góry paniczne okrzyki, jęki przerażenia i odgłosy
pospiesznych kroków. Słyszałem nawet niespokojnie rżące konie, które mogły wszak wbiec do
naszej kaplicy, choć nie byłem tego pewien.
Wstałem i podszedłem do dwojga drzwi, które miały prowadzić do grobowców i Bóg wie
czego jeszcze. Odsunąłem zasuwę i ujrzałem niewielki korytarz, niższy ode mnie i tak wąski, że
ledwo się w nim mieściłem.
Odwróciłem się i w blasku trzymanych przez siebie świec zobaczyłem swoje rodzeństwo,
które struchlałe z przerażenia wpatrywało się w sklepienie krypty. Z góry ciągle dobiegały nas
złowieszcze okrzyki.
- Czuję ogień - szepnęła Bartola, a jej twarz nagle zalała się łzami. - Też czujesz, Vittorio?
Ja nawet słyszę.
To prawda: czułem i słyszałem.
- Przeżegnajcie się i odmówcie modlitwy - powiedziałem.
- Musicie mi ufać. Na pewno się stąd wydostaniemy.
Zgiełk bitwy trwał jednak dalej, krzyki nie ustawały, a potem zupełnie nagle - i to tak
nagle, żeśmy się jeszcze bardziej przerazili - zapadła głucha cisza.
Cisza ta była tak idealna, że raczej nie mogła oznaczać zwycięstwa.
Bartola i Matteo przylgnęli do mnie, każde z innej strony.
Wtem usłyszeliśmy nad sobą niewyrazne brzęki. Ktoś otworzył drzwi do kaplicy, następnie
odchylono klapę w posadzce i w świetle pełgających w górze płomyków ujrzałem jakąś szczupłą,
długowłosą sylwetkę.
Podmuch wiatru zgasił mi świecę.
Nie licząc infernalnego pobłysku nad nami, dokoła zaległa nieprzenikniona ciemność.
Raz jeszcze bardzo wyraznie dostrzegłem kontury owej postaci, która bezszelestnie
schodziła ku nam po schodach. Była to wysoka, postawna kobieta z wielkimi lokami i talią tak
wąską, że mógłbym ją opasać dłońmi.
Skądże, na litość Niebios, owa niewiasta się tutaj wzięła?
Zanim zdążyłem wyciągnąć szablę, aby obronić się przed tą napastniczką, poczułem na
piersi jej miękki biust i chłodną skórę; miałem wrażenie, że jestem obejmowany.
Na moment ogarnęła mnie przedziwnie zmysłowa dezorientacja; zapach włosów i sukni
tej kobiety wypełnił me nozdrza; wydawało mi się poza tym, iż dostrzegam białe błyski jej
wpatrzonych we mnie oczu.
Usłyszałem krzyk Bartoli, której po chwili zawtórował Matteo.
Przewrócono mnie na podłogę.
W górze błyskały płomienie.
Kobieta trzymała te biedne dzieci, usiłujące wyrwać się z jej tylko na pozór słabej ręki.
Zatrzymała się, by na mnie popatrzeć, i z uniesioną w drugiej dłoni szablą pobiegła po schodach
w stronę światła.
Wyciągnąłem oburącz swoją szablę, popędziłem za porywaczką do kaplicy, gdzie okazało
się, że za sprawą jakichś mocy piekielnych zdołała ona dotrzeć do drzwi prowadzących na
dziedziniec. Jej małe ofiary płakały, wykrzykując do mnie:  Vittorio, Vittorio!
Wszystkie wyższe okienka kaplicy stały w płomieniach, podobnie jak rozetowe okienko
nad krucyfiksem.
Nie wierzyłem własnym oczom - ta młoda kobieta uprowadzała właśnie mojego brata i
siostrę.
- Zatrzymaj się, w imię Boże! - krzyknąłem w jej stronę. - Tchórz! Pokątna złodziejka!
Pobiegłem za nią, lecz ku memu najgłębszemu osłupieniu kobieta zatrzymała się, aby
ponownie na mnie spojrzeć. Tym razem mogłem w pełni docenić jej urodę. Miała nieskazitelnie
owalną twarz, szare łagodne oczy i skórę białą niczym najlepsza chińska porcelana. Tak
doskonale czerwonych ust nie sportretowałby żaden malarz, a jej długie jasnoblond włosy
opadały swobodnie na plecy i w świetle pochodni robiły się szare, upodabniając się swą barwą do
koloru oczu. Suknia, poplamiona w tej chwili krwią, była tak samo ciemnoczerwona, jak strój
złowieszczego gościa, który nawiedził nas poprzedniego wieczora.
Wpatrywała się teraz we mnie z ciekawością, którą po chwili zastąpił smutek. W prawej
dłoni trzymała uniesioną szablę, nie wykonując jednak żadnego ruchu. Następnie spod swego
silnego lewego ramienia wypuściła mojego brata i siostrę. [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • juli.keep.pl