[ Pobierz całość w formacie PDF ]

zamiast nici, strun skręconych z kiszek psa morskiego. Umyśliłem ich naśladować i wypra-
wiłem się z łukiem i strzałami do lasu dla upolowania paru zajęcy.
Zające jak na złość gdzieś się pokryły, trzeba było poprzestać na papugach; żal mi było
tych wesołych pajaców leśnych, ale pierwsza miłość dla siebie: ubiłem kilka. Po powrocie do
domu, zachowawszy piękne piórka, wypatroszyłem ptaki. Rozprute, zamoczone i wymyte
kilkakrotnie kiszki dały się dobrze skręcać. Na drugi dzień leżał przede mną spory pęczek
strun cienkich. Dla nadania im giętkości, wysmarowałem je tłuszczem zajęczym. Teraz roz-
41
poczęło się krawiectwo na dobre. Po pięciu dniach kostium był gotowy. Natychmiast
ustroiłem się w nową garderobę.
Wykąpany i wyelegantowany, miałem podobieństwo do kominiarczyka londyńskiego, gdy
się w niedzielę do kościoła wystroi. Podskoczyłem do strumyka ażeby się przejrzeć w tym
naturalnym zwierciadle.
Ubiór mój nie pozostawił nic do życzenia, oprócz kamaszy. Kaftan ze skórek zajęczych,
obróconych włosem na zewnątrz, pysznie się prezentował, majtki mogłyby zawstydzić mu-
rzyńskiego modnisia, na głowie kapelusz z pręcików bananowych wyglądał jak straszydło na
wróble. Jedna noga w cholewce podartej, druga owinięta płótnem, utarganym z podartej ko-
szuli. Twarz zarosła, włosy rozczochrane, bo nie było ich czym, oprócz palców, uczesać. Do-
dajmy do tego łuk i strzały przy boku, torbę przez plecy, w jednej ręce dzidę, w drugiej para-
sol, a będziemy mieli wyobrażenie potężnego władcy bezludnej wyspy.
Gdybym się tak pokazał na ulicach Londynu, niezawodnie tłumy uliczników biegałyby za
mną, jak za rarogiem. Niejeden zaś spekulant niemiecki mógłby świetny zrobić interes, ob-
wożąc mnie po miasteczkach i jarmarkach, jako dzikiego człowieka z nieznanej części świata,
jakiego Azteka, żywiącego się surowymi rybami i mięsem ludzkim.
Jednakże ja byłem bardzo zadowolony z mojego ubioru i długo przyglądałem się w prze-
zroczystych wodach strumienia mojej pociesznej figurze.
XVII
Boże Narodzenie. Wspomnienie rodzicielskiego domu. Nowy
Rok. Cud. Trzęsienie ziemi. Huragan i ulewa.
Nazajutrz po ukończeniu sukien, policzywszy dni na moim kalendarzu, zasmuciłem się
bardzo. Dzień dzisiejszy był dniem wigilii Bożego Narodzenia.
Obraz domu rodzicielskiego stanął mi żywo przed oczami. W dniu tym zwykle od połu-
dnia sklep się zamykało. Ojciec powracał, a pózniej kazał się przenosić do jadalnego pokoju.
Tymczasem matka krzątała się około ogromnego plumpudingu2 i nadziewała własnoręcznie
indyka. Bez tych dwóch potraw nie obeszło się nigdy. Zwyczaj to był dawny, sięgający nie-
pamiętnych czasów. Nasz domek obchodził go uroczyście. Wieczorem zasiadaliśmy do
wspólnego stołu, wraz z domownikami i służącymi, a po wieczerzy ojciec, wziąwszy Pismo
Zwięte, czytał z Ewangelii św. Aukasza rozdział o Narodzeniu Pańskim, zaczynający się od
słów:
I stało się w dni owe, że wyszedł dekret od cesarza Augusta, aby popisano wszystek świat.
Wysłuchawszy pobożnie i w milczeniu słów świętych, śpiewaliśmy pieśni pobożne, potem
zaś rodzice prowadzili nas do osobnego pokoju, gdzie stał wielki stół, białym zasłany obru-
sem, a na nim leżały rozmaite podarki dla dzieci, domowników i służących, przykryte piękną
serwetą. Po czym ojciec, zdjąwszy ją, z kolei wszystkim podarunki rozdawał. Ileż to było
radości, oglądania i uciechy.
Pamiętam dobrze te czasy, kiedy jeszcze wszyscy trzej byliśmy w domu. Starsi bracia od-
bierali w podarunku różne części ubrania, ja zaś, najmłodszy, zapas rozmaitych zabawek,
mających mi wystarczyć do dnia urodzin. Rozkosz to była niewypowiedziana, dlatego też
zwykle nie mogliśmy się doczekać uroczystości wigilii Bożego Narodzenia i zawsze na parę
tygodni wprzód rachowaliśmy, wiele jeszcze dni do niej mamy.
2
Rodzaj słodkiego budyniu z rodzynkami i migdałami.
42
Kiedy mi się to wszystko przypomniało tak żywo, serce ścisnęło się gwałtownie i głośnym
wybuchnąłem płaczem. Długo tak, bardzo długo płakałem, nie mogąc się uspokoić. Nareszcie
łzy ukoiły tęsknotę, ale do żadnej pracy nie byłem zdolny. Przez cały dzień siedziałem na
wzgórku przyległym do mojej jaskini, patrząc w stronę, gdzie podług mego przypuszczenia
Anglia znajdować się powinna. Piękna kraina podzwrotnikowa, do której tak tęskniłem w
domu, zdawała mi się obrzydłą ze swą zielenią w dniu wigilii. Z jakąż radością powitałbym
biały całun ojczystego śniegu, rozkoszował się mrozem i skrzepłymi lodem rzekami.
Boże Narodzenie jeszcze smutniej mi przeszło. Deszcz lał jak z cebra, skazany więc byłem
na siedzenie w jaskini. Dręczony tęsknotą, drugiego dopiero dnia nad wieczorem wyszedłem
z domu, gdy się nieco wypogodziło.
Nowy rok 1665 nadszedł za dni kilka. Powinszowałem sam sobie jak najprędszego wy-
swobodzenia z bezludnej wyspy, bo mi nie miał kto winszować. Po południu poszedłem na
polowanie. Upał nieznośny zmusił mnie do wytchnienia w cieniu drzew. Gdy słońce już
mniej dopiekało, przebiegłem kilka ładnych dolin w głębi wyspy, nieznanych mi dotąd. Na-
gle, wyszedłszy z lasu, spostrzegłem stadko kóz. Zadziwiła mnie nadzwyczajnie obecność
tych zwierząt. Dotąd nigdy ich nie widziałem.
Serce zabiło mi gwałtownie. Któż wie, może w głębi wyspy znajduje się jaka osada Euro-
pejczyków, hodujących kozy. Natychmiast pobiegłem ku zwierzętom, wabiąc je bekiem, jak
to u nas w zwyczaju, ale kozy w mgnieniu oka pierzchły w zarośla. Puściłem się za nimi w
nadziei, że mnie doprowadzą do ludzkiej zagrody, lecz nachodziwszy się niemało, zabłąkałem
się wreszcie, co nie tylko zmusiło mnie noc przepędzić w lesie, lecz dopiero drugiego dnia
nad wieczorem, po długim krążeniu znalazłem swój zamek.
W miesiąc po tej wycieczce, przechadzając się w pobliżu miejsca, gdzie mnie morze wy-
rzuciło, z największym zadziwieniem spostrzegłem zielone kłosy, zupełnie podobne do jęcz-
mienia. Im lepiej się przyglądałem, tym bardziej byłem przekonany, że mnie wzrok nie myli.
Trudno wypowiedzieć pomieszanie, jakie mnie na ten widok ogarnęło. Zboże europejskie tu?
W tym miejscu? Co to może być! Skąd się wzięło?
Jeżeliś pilnie zważał, czytelniku, to zapewne nie uszło twej uwagi, że aż dotąd zupełnie
zapomniałem o Bogu. Na widok kłosów, nie wiadomo jak wyrosłych, uczułem niepojętą ra-
dość i w pierwszej chwili byłem pewny, że Bóg mi okazuje szczodrobliwe dowody swej
Opatrzności.
Myśl ta wzruszyła mnie niezmiernie. I czymże ja, nędzny grzesznik, zasłużyłem sobie, aby
Bóg cuda dla mnie czynił? I już padłem na kolana podziękować za tę łaskę Wszechmocnemu,
kiedy nagle spostrzegłem pod drzewem mały woreczek od zboża, rzucony w dniu przybycia
mego na wyspę. Zrywam się z kolan, zawstydzony moją łatwowiernością, jak gdybym nie
doświadczył tylu łask i nie miał za co innego Bogu dziękować.
Tak to wiecznie płochość i lekkomyślność kierowały moimi postępkami. Miałem zasady [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • juli.keep.pl