[ Pobierz całość w formacie PDF ]
niezwykle długich metrów. Udało mi się wreszcie wyzwolić mu nogę z
dziury i przyciągnąć go do brzegu. Z Johanem było jednak niedobrze,
przebijając lód, zwichnął sobie nogę w kostce.
Żal mi było patrzeć na siedzącego w śniegu i trzęsącego się z zimna
starca. Po raz pierwszy uświadomiłam sobie, że jest już naprawdę starym,
potrzebującym opieki człowiekiem. Ogarnęła mnie litość nad nim,
usiadłam obok i oddałam mu swoje pończochy.
Nie było jednak mowy, aby Johan szedł do kościoła. Wiedząc, że
jego kompan od połowów, Peder Tollan, był teraz w rybaczówce koło
Elvålsvollen, pokuśtykał tam i przeleżał kilka dni.
Noga dokuczała mu jeszcze przez całą zimę, lecz Johan nie skarżył
się nigdy – w Haugsetvolden należało bowiem do obyczaju tłamsić w
sobie każdy ból. Znałam go jednak na tyle dobrze, że nie był w stanie
ukryć przede mną cierpienia. Serce ściskało mi się na widok tego chorego
starca, szykującego się do zimowych połowów w Istersjøen. A on nie
narzekał nigdy – uśmiechał się nawet z dumą, gdy nie wracał z połowu z
pustymi rękami.
Nieraz potem śmieszyło mnie trochę wspomnienie przygody koło
Storkroken, kiedy to Johan pożyczał ode mnie pończochy.
Jak na złość przyszło mi wkrótce doświadczyć samej czegoś
podobnego. Gdy umarł Mekkel Kroka z Sømådalen, wybrałam się
na pogrzeb. Szłam wzdłuż brzegu po zamarzniętym jeziorze. Trochę
powyżej Elvålsvollen lód załamał się pode mną i wpadłam do wody.
Cała mokra i przestraszona wydostałam się jednak na brzeg, podążając
w dalszą drogę, aż dotarłam do zagrody Rønningen. W chacie zastałam
tylko ośmioletniego Jøsteina, wszyscy inni udali się na pogrzeb. Nie
mogłam powstrzymać uśmiechu, gdy chłopiec zaofiarował się pożyczyć
mi swoje niebieskie pończochy. Ponieważ zależało mi na tym, aby być
na pogrzebie Mekkela, nie przejęłam się zbytnio kolorem, wiedziałam,
że poczciwy Mekkel uśmiałby się tylko, gdyby zobaczył mnie tak
wystrojoną. Przyjęłam więc zaofiarowaną pożyczkę i pośpieszyłam do
kościoła. I były to prawdopodobnie najbardziej niebieskie z niebieskich
pończochy, jakie kiedykolwiek oglądano na pogrzebie.
Johan i koń stanowili parę dobranych przyjaciół, razem ciężko pracowali,
zawsze też miałam wrażenie, że dobrze im było ze sobą i mogli na sobie
polegać. Mieliśmy wszyscy okazję przekonać, się o tym pewnej zimy, gdy
Johan wracał z Røros z pełną furą towaru. W niepogodę, późno, w nocy,
dotarł wreszcie do odległej o siedem kilometrów do Haugsetvolden i chaty
Martina Langsjøena, przemarznięty do szpiku kości i – zesztywniały na
trzydziestostopniowym mrozie. Na próżno jednak Martin Langsjøen
namawiał go do przenocowania – Johan wiedział, że w Haugsetvolden
czekano na jego powrót. Opowiadając o tym zdarzeniu, Martin Langsjøen
tak mówi: „Zanim usadowiłem Johana z powrotem na koźle, dałem mu
na rozgrzewkę wódki, a potem z daleka dolatywał mnie jego śpiew. Obaj
byliśmy teraz spokojniejsi, ponieważ wiedzieliśmy, że jeśli nawet Johan
zasnąłby w saniach, to koń, który tyle razy przedeptywał tę drogę, trafi
do Haugsetvolden”. I Siwek nie zawiódł. Ucieszyliśmy się w chacie
wszyscy, słysząc przed progiem stąpanie konia i skrzypienie płóz tej nocy.
Wostatnich trzech latach przed śmiercią, Johan Haugsetvolden przysporzył
Annie wiele niespokojnych dni i nocy. Był zupełnie nieobliczalny i trzeba
go było pilnować jak dziecka.
– Pewnego zimowego, wieczora, tylko w bieliźnie i skarpetkach wyruszył
w pole nie dając się zatrzymać, uszedł paręset metrów, przewrócił się i
utknął w zaspie. Namęczyłam się niemało, aby go wyciągnąć z sypkiego
śniegu, w którym grzązł coraz bardziej. Stojąc do pasa w śniegu starałam
się go podźwignąć, lecz za każdym razem, gdy udało mi się podnieść
starca na nogi, przewracał się znowu. Obawiałam się, że to już koniec,
musiałam bowiem zostawić go samego, by iść po sanki. Miałam nadzieję,
że zdołam ułożyć na nich Johana.
Po szarpaninie w śniegu udało mi się go przewieźć, lecz tuż przed
schodami Johan oparł się raz jeszcze i za nic nie chciał wejść do chaty.
Był podniecony i niespokojny, nie sposób też było przemówić mu do
rozumu. Położył się pod progiem i nie chciał się stamtąd ruszyć. Nie
miałam innej rady, jak tylko próbować wciągnąć go do chaty za pomocą
liny. Obwiązałam go dokoła piersi i przyholowałam pomalutku do
wejścia i przez próg do chaty. Wydawał się teraz spokojniejszym lecz, był
wymęczony i chory.
Od tej pory przez wiele tygodni, dzień i noc czuwali przy łóżku
Johana. Rozumiałam, na co się zanosi. Godzinami siadywałam przy nim i
[ Pobierz całość w formacie PDF ]