[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Chcesz karać ludożerców, mówiłem sam do siebie, a rozważ, czy masz do tego prawo?
Cóż oni winni, że pogrążeni w ciemnocie, hołdując starym zwyczajom, a może przepisom
religijnym, robią tylko to samo, co robili ich ojcowie i czego się od nich nauczyli. Rozważ no,
jak postępują twoi bracia, Europejczycy, niby to oświeceni i wykształceni. Ile oni w niepo-
trzebnych i niesprawiedliwych wojnach ludzkiej krwi przelewają, niszczą miasta i pustoszą
krainy całe. Przypomnij sobie, z jaką odrazą każdy uczciwy człowiek wspomina nazwiska
Korteza, Pizarra, Almagra i innych rabusiów hiszpańskich, którzy tysiącami mordowali In-
dian, nie uważając nawet tych biedaków za ludzi. Powiedzże mi teraz, kto cię zrobił sędzią i
katem Karaibów, nie wiedzących nawet, że zle robią? Zastanów się dobrze nad tym, co zamy-
ślasz uczynić, gdyż może czyn twój będzie tak obmierzły Bogu, jak tobie ludożerstwo dzi-
kich.
Uwagi te silnie na mnie wpłynęły. Zrzekłem się zamiaru napadania na Karaibów, uznając
niesprawiedliwość karania ludzi, którzy mi nic złego nie uczynili. Postanowiłem tylko bronić
się w razie napadu, albo też walczyć wtenczas, jeżeliby szło o ocalenie życia człowiekowi
przeznaczonemu na pożarcie. Do tego postanowienia przyczyniła się także myśl, że w razie
rozpoczęcia walki mogłem być zwyciężony. Gdyby bowiem chociaż jednemu powiodło się
uciec, mógłby przez zemstę naprowadzić na mnie tysiąc swych współrodaków, a w ten czas i
strzelby nic by nie pomogły.
Wyrzekłszy się zamiaru wojowania z dzikimi, wybrałem się na nową wycieczkę, dla zaję-
cia się sprowadzeniem mego czółna z odległej zatoki, gdzie blisko trzy miesiące zostawało.
Zamiast narażać się na prąd, objechałem północno-zachodnią stronę wyspy i zawinąłem w
przystani leśnej od zamku o tysiąc kroków odległej, na wschodniej stronie jego położonej,
gdzie łódz była w nadbrzeżnych zaroślach doskonale ukryta przed Karaibami.
Zresztą, byłem zupełnie spokojny, przekonawszy się, że dzicy lądują na wyspie jedynie dla
pożarcia ciał ludzkich i nie oddalają się z wybrzeża. Zatem mogłem bezpiecznie mieszkać w
zamku i oddawać się zwykłym zatrudnieniom.
Co było mi tylko bardzo niedogodne, to potrzeba ukrywania mej obecności na wyspie,
powstrzymywanie się od polowania i rozniecania ognia poza obrębem mieszkania, z obawy,
ażeby Karaibowie nie dostrzegli, że tu ktoś przebywa. Wróciłem więc do polowania na zające
z łukiem. Kóz nie potrzebowałem strzelać, bo moja trzoda powiększyła się do czterdziestu
kilku sztuk i co rok śmiało można było zabić ich dziesięć na pokarm. Muszę też nadmienić, że
poczciwy Amigo tak się wprawił do chwytania zajączków, że nieraz przynosił mi z lasu żyw-
cem owoc swego polowania.
Dziesiąta rocznica wylądowania mego na wyspę przeszła jak zwykle na poście i modli-
twie. Gdym się obejrzał wstecz na upłynionych lat dziesięć, gdym pomyślał, że już mam lat
33 skończonych, ciężko mi się zrobiło na sercu.
89
Mój Boże, zawołałem, oto najpiękniejsze me lata zbiegły samotnie! Towarzysze moi
otoczeni rodziną, dziatkami, wiodą przyjemne życie w lubej ojczyznie, gdy tymczasem ja
nieszczęśliwy żyję tutaj sam jeden i może nie ujrzę więcej rodzinnej ziemi. Ale nie szemrzę
bynajmniej na mój los, a jeżeli Ci się, Panie, podoba, abym tu dni moje zakończył, z podda-
niem i pokorą przyjmę Twój wyrok i chwalić będę Imię Twoje.
Czas deszczów przeszedł spokojnie. Nie opisuję tu ani zasiewów, ani żniw, albowiem nie-
raz już o tym gawędziłem szeroko, wspomnę tylko, że zboża miałem pod dostatkiem i na ni-
czym mi nie zbywało. Jednej nocy, a było to, jak mój kalendarz wskazywał, 24 marca 1674
roku, nie mogłem wcale zasnąć, różne myśli przychodziły mi do głowy, a ludożercy niemały
udział w nich mieli. Zmęczony bezsennością i myślami, dopiero nad ranem wpadłem w sen
głęboki.
Dziwne marzenie zapełniło ten chwilowy spoczynek. Zniło mi się, że wyszedłem na prze-
chadzkę w stronę, gdzie lądowali dzicy. Wtem dwa czółna przybiły do brzegu i z nich wysia-
dło kilkunastu Karaibów, wiodąc kilku nieszczęsnych na pożarcie. Nagle jeden z nich wysko-
czył z gromady i zaczął uciekać ku krzakom, za którymi stałem. Wybiegłszy naprzeciw nie-
mu, zaprowadziłem biedaka do zamku. Naówczas padł na kolana, błagając o pomoc przeciw-
[ Pobierz całość w formacie PDF ]