[ Pobierz całość w formacie PDF ]
- Na to wygląda, panie Jones. A teraz proszę mi powiedzieć, jakie ma pan wieści?
- Przed przyjściem tutaj rozmawiałem z inspektorem Spellarem. Aresztował kogoś na
podstawie dowodów zawartych w notatniku pani Daykin.
- Lady Fairburn?
- Nie, jej siostrę, Hannah Rathbone. Kobieta załamała się i przyznała do wszystkiego,
gdy Spellar pokazał jej notes aptekarki. Figurowało tam jej nazwisko.
- Rozumiem. Przypuszczam, że zabiła Fairburna, żeby uczynić siostrę bogatą wdową.
- To by było logiczne. Ale Spellar powiedział, że ta Hannah otruła szwagra dlatego, iż
zerwał romans, który ich łączył od dłuższego czasu.
- Wielkie nieba. A więc to zbrodnia w afekcie, a nie dla pieniędzy.
- Jak już wspomniałem, niezbyt to logiczny motyw, ale tak się stało. Nie grozi już pani
posądzenie o morderstwo.
- Panie Jones, naprawdę nie wiem, jak panu dziękować...
- Pozostaje jednak jeden problem. Truciznę, którą sprzedawała pani Daykin,
sporządzono, używając pani paproci.
Przeszył ją strach.
- Ale przecież pani Daykin nie żyje. Nikt o tym nie wie.
- Co najmniej jedna osoba doskonale zdaje sobie z tego sprawę - oświadczył Caleb.
- Ma pan na myśli doktora Hulseya.
- Możemy z dużą dozą pewności założyć, że Hulsey i pani Daykin dobrze się znali. On
sporządził przynajmniej część trucizny, którą sprzedawała.
Przyszła jej do głowy pewna myśl.
- Myśli pan, że to Hulsey ją zabił?
- Nie - odrzekł Caleb.
- A skąd ta pewność?
- Hulsey specjalizuje się w niebezpiecznych chemikaliach. Gdyby chciał kogoś zabić,
skłonny byłby raczej użyć dobrze sobie znanej broni.
- Trucizny?
- Tak. Przeszedł ją dreszcz.
- Nie wyczułam w jej ciele żadnej toksyny.
- Co znaczy, że zabił ją ktoś inny.
- Ktoś, kogo szantażowała?
- Możliwe - przyznał. - Ale z jej notatek wynika, że prowadziła ten interes od lat. Fakt,
że dopiero teraz ktoś postanowił się jej pozbyć...
- Tak, wiem. To zbyt duży zbieg okoliczności. To samo pomyślałam o tak zwanym
samobójstwie mojego ojca. Nie mogłam uwierzyć, że zastrzelił się akurat wtedy, gdy jego
wspólnika znaleziono martwego.
- Do diabła, co takiego?! - Caleb zatrzymał się nagle na środku sali. - To pani ojciec
się nie otruł?
Zdając sobie sprawę, że ludzie wokół wpatrują się w nich z otwartą ciekawością,
Lucinda zniżyła głos do szeptu.
- Nie - odrzekła.
- Psiakrew. Zamordowano go. Dlaczego, u diabła, nie powiedziała mi pani o tym?
Wziął ją za rękę i pociągnął przez tłum w stronę wyjścia z sali do pogrążonego w
ciemności ogrodu. Gdy zostali sami, chwycił ją za ramiona.
- Chcę dokładnie wiedzieć, co spotkało pani ojca - powiedział.
- Został zastrzelony - odrzekła. - Upozorowano to na samobójstwo, ale jestem
przekonana, że ktoś go zabił. Czuła przepływ energii i potęgę talentu Caleba.
- Ma pani rację, oczywiście - przyznał. Ogarnęła ją niezwykła ulga.
- Panie Jones, nie wiem, co powiedzieć. Jest pan jedynym człowiekiem, który mi
uwierzył.
17
To wszystko się ze sobą łączy - orzekł Caleb łagodnym tonem.
- Co takiego? - spytała Lucinda, zadyszana nieco z powodu tańca. - Znalazł pan jakieś
powiązanie?
- Tak, i to dzięki pani. - Zacisnął usta. - Powinienem był zadać oczywiste pytanie
zaraz na początku tej sprawy. Ale za bardzo skupiłem się na szukaniu Hulseya.
- Co to za pytanie?
- Jaki jest związek między zamordowaniem pani ojca, jego wspólnika i kradzieżą
paproci?
- Co takiego? - Roztrzęsiona próbowała przyjrzeć się jego po - grążonej w cieniu
twarzy. - Nie rozumiem. W jaki sposób te wydarzenia miałyby być ze sobą powiązane?
- To właśnie, panno Bromley, muszę dopiero odkryć.
- Ale czuje pan, że są?
- Jak już wspomniałem, powinienem był zauważyć to wcześniej. Mogę tylko
powiedzieć, że byłem nieco roztargniony.
- Cóż, nie można twierdzić, że brakowało panu zajęć, skoro rozgromił pan tę złowrogą
sektę i odkrył, że człowiek, którego poznałam jako doktora Knoksa, to w rzeczywistości
poszukiwany przez pana szalony naukowiec. %7łe nie wspomnę o takich drobnostkach jak
znalezienie ciała pani Daykin i dopilnowanie, bym nie została oskarżona o morderstwo. Był
pan naprawdę dość zajęty ostatnimi czasy. Nietrudno zrozumieć, że nie zawracał pan sobie
głowy zabójstwem dwóch mężczyzn sprzed półtora roku.
- To wcale nie najważniejsze - stwierdził. - Przeszkodziło mi zupełnie co innego.
- Co takiego?
- Skoro już o tym mówimy, wydaje się, że śmierć pani narzeczonego również się z
tym wszystkim łączy. Musi zresztą.
Znów poczuła się zaskoczona.
- Chyba nie myśli pan, że morderstwo Glassona jest z tym powiązane?
- To wszystko elementy tej samej łamigłówki - powiedział po prostu. - Widzę to teraz
wyraznie. Problem w tym, że coś nie pozwoliło mi się skupić.
- Naprawdę? - Uniosła brwi. - A cóż takiego jest na tyle potężne, by sprawić, że
niezwykle utalentowany Caleb Jones popełnił błąd?
- Pani - odrzekł. Lucinda nie mogła wydobyć z siebie słowa.
- Co takiego? - wykrztusiła w końcu. Caleb ujął jej twarz silnymi rękoma.
- To pani rozprasza moją uwagę, Lucindo. Nigdy dotąd nie spotkałem osoby, która by
wprowadzała takie zamieszanie w moich myślach.
- To nie brzmi jak komplement.
- Bo to wcale nie był komplement, tylko stwierdzenie faktu. W dodatku nie sądzę,
bym się mógł skoncentrować, dopóki nie zyskam pewności, iż moja osoba rozprasza panią w
takim samym stopniu, jak pani mnie.
- Och - szepnęła. - Tak. Rozprasza mnie pan. Nawet bardzo.
- Ogromnie się z tego cieszę. Przywarł ustami do jej warg.
W jednej chwili zmysły Lucindy zapłonęły ogniem. Pogrążony w ciemności ogród
ożył i zaczął lśnić opalizującym światłem. Jeszcze kilka sekund wcześniej kwitnące na brzegu
tarasu kwiaty były niewidoczne w mroku. Teraz przeobraziły się w czarodziejskie lampki
pulsujące światłem o niezliczonych odcieniach, dla których brakowało nazw. Z trawy unosiła
się szmaragdowa zorza. Wysokie żywopłoty przekształciły się w połyskujące ściany. Energia
życia śpiewała w rytm wyznaczony przez zmysły Lucindy.
Caleb przyciągnął ją do siebie jeszcze bliżej. Jego usta ześlizgnęły się z jej warg na
szyję.
- Chcesz mnie, Lucindo? - spytał chrapliwie. - Muszę to wiedzieć. Nie uda mi się
skupić na niczym, dopóki nie dostanę odpowiedzi na to pytanie.
Lucinda dawno przestała wierzyć, że kiedykolwiek doświadczy namiętności. A teraz
ta straszna siła wirowała w niej niczym burza. Nie zdradzi przecież nikogo, pozwalając
porwać się tym potężnym wiatrom. Ryzykowała tylko własne serce. Owszem, to poważna
sprawa, ale myśl, że nie pozna nigdy miłości, która - czuła to - czekała ją w ramionach
Caleba, wydała jej się znacznie bardziej przerażająca. Lepiej już kochać i stracić.
Dotknęła jego twarzy.
- Pragnę cię, Calebie. Czy to jest odpowiedz, jaką chciałeś usłyszeć?
- Niczego bardziej nie pragnąłem w całym moim życiu. Jego wargi, twarde i
wygłodniałe, znów przywarły do jej ust.
Muzyka i przytłumione odgłosy z sali balowej zdawały się dobiegać z jakiegoś innego
wymiaru. Zdawało się, że noc pulsuje jakimś potężnym, gorącym rytmem. Fala jasnej,
[ Pobierz całość w formacie PDF ]