[ Pobierz całość w formacie PDF ]
przy niskim stoliku.
Za spotkanie stuknęli się nad stołem.
Wino faktycznie było znakomite. Nie dopił do końca. Kieliszek wysunął mu się z ręki. Zda-
wał się lecieć w stronę podłogi całe minuty. Pozostawiał za sobą świetlistą smugę. Za dłońmi
Dymitra również ciągnęły się jasne pasma. Wokół obrazów na ścianach pojawiły się fosforyzu-
jące otoczki. Alchemik chciał wstać, ale poczuł potworne osłabienie.
Tetraheksanol i odrobina LSD powiedział uczeń z chytrym uśmieszkiem. Wybacz
mistrzu, ale przecież z własnej woli nigdy nie dałbyś mi tynktury. Przejrzałeś mnie już wtedy,
w korytarzu. Ale ciekawość, ta twoja patologiczna ciekawość&
Przyskoczył do fotela i zaczął przeszukiwać kieszenie Michała. Alchemik z trudem zdołał
unieść rękę, ale nie miał dość siły, by go odepchnąć. Po chwili Dymitr odskoczył w tył, z trium-
fem ściskając w dłoni niedużą, żółtą kulę.
136
Piłeczka z kości słoniowej zachichotał ucieszony. Należała do Kelleya, jeśli się nie
mylę? Pamiętam wszystko, pamiętam. Rozkręca się&
Usiadł w drugim fotelu i delikatnie otworzył puzderko. Wewnątrz znajdowało się kilkana-
ście gramów czerwonych kryształków.
Tynktura, kamień filozofów& Mam zapas na trzy tysiące lat życia! ucieszył się.
Alchemik usiłował coś powiedzieć, ale nie był w stanie wydobyć z siebie głosu. Pokój kręcił
się, głos dawnego ucznia docierał do niego jak przez watę.
Inni wykrztusił wreszcie.
Twoi pozostali współpracownicy? Dwaj nie żyją, zadbałem o to osobiście, a ściślej ręka-
mi jednego młodego idioty. Przejąłem ich zapasy.
Dawno?
Jeszcze przed wojną. Janek żyje, chyba, nie widziałem go. I Stasia żyje. Ale nie martw się,
już niedługo spotkacie się wszyscy w piekle& No, nie jestem bez serca, poczekam aż stracisz
przytomność i dopiero wtedy cię zastrzelę& Nic nie poczujesz, zasłużyłeś na dobrą śmierć. Ale
najpierw&
Pobiegł do kuchni.
Sędziwój przymknął oczy i skoncentrował się. Musi odzyskać władzę nad swoim ciałem.
Musi. Zogniskował wzrok. Dłoń powoli zacisnęła się w pięść. Teraz druga. Jakoś to idzie. Uczeń
wrócił z butelką.
Eter lekarski powiedział. Jak wtedy go nazywaliśmy? Merkuriusz?
Alkahest, nieuku& wycharczał mistrz.
Dymitr dopił swoje wino i wsypał do kieliszka szczyptę proszku. Zalał odrobiną eteru
z butelki. W powietrze buchnął upiorny, szpitalny smród. Zamieszał. Zatkał nos i pospiesznie
łyknął całą dawkę. Szybko zagryzł kawałkiem sernika. I dopiero wtedy złapał oddech.
Eter jest niezły westchnął. Piłem go kiedyś tu, w Krakowie, z Przybyszewskim
i Tadeuszem Boyem-%7łeleńskim. My artyści&
Nagle złapał się za żołądek i bez słowa osunął na ziemię. Alchemik, walcząc z bezwładem,
wstał. Zatoczył się, ale oparł o komodę i zdołał utrzymać na nogach. Dymitr wymiotował jak
wulkan.
Chlorek złota warknął Sędziwój. Podobny, prawda? Wiedziałem, że wcześniej czy
pózniej trafię na kogoś takiego jak ty.
Powietrze falowało jak zielonkawe morze, ale dobrze widział wroga ciągle skulonego na
podłodze.
Cholernie silna trucizna& szepnął. Ale nie martw się. Większość zdołałeś zwymio-
tować&
Dymitr spojrzał na niego z bezrozumną nadzieją.
Dwa morderstwa, jedno usiłowanie i dwa planowane głos mistrza stał się zimny.
I pewnie szereg innych sprawek na przestrzeni ostatnich czterystu lat.
137
Uczeń rzucił się konwulsyjnie i usiłował wczołgać pod stół. Alchemik wyjął zza pasa króci-
cę.
%7łegnaj, były przyjacielu. Dosięga cię ręka sprawiedliwości, tedy po chrześcijańsku wy-
bacz mi mój uczynek zacytował starodawną rotę kata.
Wiele razy brali obaj udział w egzekucjach. W XVII wieku była to jedna z nielicznych rozry-
wek fundowanych obywatelom przez władze miasta&
Oczy Dymitra spoglądały na niego ze skrajnym niedowierzaniem.
To już? zdawał się pytać wzrok. Czy po to przeżyłem cztery wieki, by umierać jak pies,
na podłodze?
Mistrz stał nad nim z bronią gotową do strzału. Pistolet miał przeszło czterysta lat. Rękojeść
zrobiono z dębowego drewna, poczerniałego wraz z upływem czasu. Lufa i zamek lśniły oło-
wianą barwą starej stali. Rosyjski nagan robi niezapomniane wrażenie, ale daleko mu do króci-
cy. To straszna i piękna broń. Wzbudza szacunek od razu i na zawsze. Kaliber siedemnaście
milimetrów. Mniej więcej tyle ma irackie działko przeciwlotnicze. Zcianki lufy są grube na
sześć milimetrów. Wewnątrz drzemie ładunek czarnego prochu i ołowiana kula wielkości nie-
mal przepiórczego jaja.
Na wargi Dymitra wypełzł pogardliwy uśmiech. Niedoczekanie. Mistrz nie zobaczy jego
słabości. Przeżył 430 lat. I wystarczy. Ale odejdzie z godnością. W oczach zabłysły mu iskry
gniewu.
Wybaczam ci panie, albowiem nie jesteś winien mej śmierci pamięć podpowiedziała
mu stosowny cytat. Ino uderzaj tak, abyś nie musiał poprawiać.
Alchemik pociągnął za spust. Dawno nie strzelał. Ogłuszający huk wstrząsnął willą. Jedna
z szyb w oknie pękła. Straszliwy odrzut poderwał mu rękę do góry. Nadgarstek zabolał jak
[ Pobierz całość w formacie PDF ]