[ Pobierz całość w formacie PDF ]
- Kawy? Przyzwoitej kawy? - wykrztusiła ze zdumieniem.
Ale David odłożył już słuchawkę, a ona nie wiedziała, czy
powodowała nim chęć zakpienia z niej, czy jego kubańskie
machismo, czy też jedno i drugie.
Nie miało to znaczenia. Wyłączył się. W braku innego
wyjścia, z trzaskiem odłożyła słuchawkę. Niewiele jej to
pomogło, ale poczuła się trochę lepiej.
Trey Delia. A więc ubiegła noc przyniosła jakiś rezultat.
Podejrzany jest w więzieniu. Zapewne nie oskarżą go o zabicie
Danny'ego, ale może czegoś się przy okazji dowiedzą.
Weszła ponownie pod prysznic, potem ubrała się i nucąc
pogodnie, zeszła na dół. Zabrała się do parzenia kawy i nagle
zamilkła, zastygając w bezruchu.
Zdała sobie sprawę, że przygotowała pełny dzbanek kawy,
wcale o tym nie myśląc, a nie robiła tego od...
Od przeszło roku.
Włączyła elektryczny czajnik.
- A w dodatku jest to bardzo przyzwoita kawa! - powiedziała
głośno i odwróciła się.
David już dzwonił do drzwi.
74
5
Sly Montgomery przeczytał o próbie plądrowania grobów
następnego ranka.
Siedział obok basenu, pod palmami, pijąc kawę bez kofeiny i
wpatrując się w pierwszą stronę gazety.
Trey Delia, przywódca sekty, nie brał udziału w nocnej
wyprawie na cmentarz, ale jeden z aresztowanych mężczyzn -
nielegalny imigrant z Port-au-Prince -wpadł podczas
przesłuchania w histerię i oskarżył go o najróżniejsze
przestępstwa - rabowanie grobów, morderstwa i wampiryzm.
Okoliczności schwytania tego człowieka wydawały się
niezwykłe. Został zatrzymany przez prywatnego detektywa,
który przebywał akurat na cmentarzu w towarzystwie swej
anonimowej asystentki.
- Anonimowej! - mruknął Sly.
Odłożył gazetę i spojrzał na basen. Nadal lubił błysk
odbitego w wodzie słońca. Zachwycał się nim zarówno nad
swym basenem, jak i w zatoce, w której panowało większe
bogactwo kolorów - kobaltów, zieleni i błękitów. Może dlatego
właśnie od tylu lat nie chciał wyjechać z Miami, choć niektórzy
twierdzili, że schodzi ono na psy. Jego zdaniem, przechodziło
po prostu ewolucję. Jako człowiek dziewięćdziesięcioletni wiele
wiedział. I wiele widział. Często zbyt wiele. Widział rozwój
tego miasta, które z bagiennej osady przeobraziło się w jedną z
największych metropolii świata.
Spojrzał na swoje dłonie. Drżały. Miały do tego prawo.
Skończyły już ponad dziewięćdziesiąt lat. W tym roku miał
skończyć dziewięćdziesiąt cztery. Sam nie mógł uwierzyć, że
nadal żyje i dzięki Bogu zachował zdrowie oraz sprawność
umysłu. Ale dziewięćdziesiąt cztery lata to poważny wiek. Lucy
odeszła już dawno, ale zdążyli wspólnie zrealizować swoje
75
marzenia. Liczne wielkie, stare domy były jego dziełem;
zbudował je na bagnach, błotach i rafach koralowych. Zawsze
chciał mieć dzieci. Miałby ich dziesięcioro, gdyby zależało to od
niego, ale na świat przyszedł tylko Joe. No cóż, wola boska.
Potem Joe ożenił się z tą małą bogatą snobką z Newport, Mary
Louise Tierney, a ta nie potrafiła poradzić sobie nawet z jednym
dzieckiem.
Spencer jednak była warta miliona wnucząt. Od samego
początku należała bardziej do niego niż do matki czy ojca.
Kochała i ceniła wszystko co stare, lubiła historię i choć dzieje
Miami nie były długie, już w wieku pięciu lat potrafiła
wymienić nazwiska większości ważniejszych architektów i
przedsiębiorców, którzy zabudowali południową Florydę. Bóg
obdarzył ją inteligencją, przedsiębiorczością i urokiem
osobistym. Kiedy czegoś chciała, sięgała po to oburącz, z
uśmiechem na ustach. Danny Huntington był dla niej dobrym
mężem, choć Sly nie łączył ich w parę, kiedy byli jeszcze
dziećmi.
Sly obserwował ich od lat. Poza pracą, dzieci były dla niego
wszystkim. Widział, jak dorastają, jak mozolnie uczą się
hierarchii wartości. Widział, jak przemieniają się z niezdarnych
młokosów w pewnych siebie ludzi dorosłych.
Przeżył śmierć Danny'ego i uważał ją za tragedię, ale to
należało już do przeszłości.
[ Pobierz całość w formacie PDF ]