[ Pobierz całość w formacie PDF ]

- Czy muzyka panu odpowiada? - spytał krytyk, stawiając tacę obok łokcia
Qwillerana. - Uważam, że Debussy ma kojące działanie o tej porze dnia. Tutaj są słone
ciasteczka do pogryzania. Widzę, że trafił pan na właściwy fotel.
- Trudno wyobrazić sobie coś bardziej komfortowego - zauważył Qwilleran. -
Czym on jest pokryty? Przypomina mi materiał, z którego kiedyś robiono spodenki
dla chłopców.
- Wrzosowy sztruks - odparł Mountclemens. - Cudowny materiał, którego
sekretu naukowcy jeszcze nie odkryli. Ich obsesja w wytwarzaniu sztucznych
materiałów sięga wymiarów bluznierstwa.
- Mieszkam w hotelu, gdzie wszystko jest z plastiku. Powoduje to wrażenie, że
taki stwór z krwi i kości jak ja jest zupełnym anachronizmem.
- Jeśli pan się rozejrzy, zobaczy pan, że ignoruję nowoczesną technologię.
- To zaskakujące - zauważył Qwilleran. - W pańskich recenzjach jest pan
orędownikiem sztuki nowoczesnej, a tu wszystko jest... - jakoś nie mógł trafić na
słowo, które byłoby odpowiednio pochlebne.
- Pozwolę sobie sprostować - rzekł Mountclemens, wskazując niedbałym
gestem żaluzjowe drzwi. - W tym schowku przechowuję drobną fortunę złożoną z
dzieł sztuki dwudziestowiecznej, w idealnych warunkach, jeśli chodzi o temperaturę i
wilgotność. To są moje inwestycje, natomiast obrazy, które widzi pan na ścianach, to
moi przyjaciele. Wierzę w sztukę dzisiejszą jako wyraz obecnych czasów, wybrałem
jednak życie pośród aksamitnych cieni przeszłości. Z tych samych powodów staram
się ocalić ten piękny, stary dom.
W tej welwetowej marynarce, włoskich tenisówkach na długich, wąskich
stopach oraz z ciemnoczerwonym aperitifem w smukłych, białych palcach
Mountclemens emanował poczuciem pewności siebie, bezpieczeństwa i był zupełnie
nierzeczywisty. Jego nosowy głos, muzyka, wygodny fotel, ciepło bijące od kominka i
panujący w pokoju mrok usypiały Qwillerana. Potrzeba mu było działania...
- Nie będzie panu przeszkadzać, jeżeli zapalę?
- Papierosy znajdzie pan w tym emaliowanym puzderku obok pańskiego łokcia.
- Palę fajkę - Qwilleran wydobył swojego  bulldoga" z zagiętym cybuchem,
woreczek na tytoń oraz zapałki i rozpoczął rytuał napełniania fajki.
Gdy w zaciemnionym pokoju błysnął płomień zapałki, Qwilleran nagłym
ruchem odwrócił się w stronę półki z książkami. Dostrzegł czerwone światełko. Nie,
dwa światełka. Ogniście czerwone - i żywe!
Aż stęknął ze zdumienia. Strumień wydychanego powietrza zgasił zapałkę, a
czerwone światełka znikły.
- Co to takiego? - wykrztusił. - Tam, między książkami, coś jest...
- To tylko kot - wyjaśnił Mountclemens. - Lubi chować się za książkami. Półki
są wyjątkowo głębokie, bo mam sporo albumów, natomiast za innymi książkami
zostaje sporo przestrzeni, a to dla niego wymarzona kryjówka. Najwyrazniej właśnie
obudził się z popołudniowej drzemki za biografiami. Wyraznie woli biografie od
innych pozycji.
- Nigdy nie widziałem kota, którego oczy świeciłyby się na czerwono -
stwierdził Qwilleran.
- To cecha charakterystyczna kotów syjamskich. W świetle ich ślepia jarzą się
na czerwono. Normalnie są niebieskie - jak ten błękit na obrazie van Gogha. Proszę
się przyjrzeć, kiedy kot postanowi zaszczycić nas swoją obecnością. Póki co zachowuje
dystans. Stara się pana wyczuć i wie już o panu niejedno.
- Co na przykład? - Qwilleran poruszył się niespokojnie w fotelu.
- Przyjrzał się panu i wie, że raczej nie będzie pan wykonywał gwałtownych
ruchów ani wydawał głośnych dzwięków, a to świadczy na pańską korzyść. Podobnie
jak fajka. Lubi fajki i wiedział, że pan pali, jeszcze nim wydobył ją pan z kieszeni. Wie
również, że jest pan jakoś związany z gazetą.
- A to skąd?
- Farba drukarska. Wyczuwa ją bezbłędnie.
- Coś jeszcze?
- W tej chwili daje mi telepatycznie znać, że pora na pierwsze danie, bo w
przeciwnym wypadku on sam nie dostanie swojej kolacji przed północą.
Mountclemens wyszedł z pokoju i powrócił z tacą gorących tarteletek.
- Jeśli nie ma pan nic przeciwko temu - rzekł - zjemy pierwsze danie w salonie.
Nie mam służby, więc proszę wybaczyć, że nie wszystko odbywa się ściśle według
etykiety.
Zewnętrzna warstwa była krucha, wnętrze wypełnione kremem z sera i szpinaku.
Qwilleran rozkoszował się każdym kęsem.
- Pewnie pan się zastanawia - odezwał się krytyk - czemu obywam się bez
służby. Otóż panicznie boję się kradzieży, więc nie życzę sobie, by po domu kręcili się
obcy, którzy mogliby się zorientować, jak cenne rzeczy tu przechowuję. Przy okazji -
zechce pan nie wspominać o mojej kolekcji na mieście.
- Oczywiście, jeśli nie życzy pan sobie tego.
- Wiem dobrze, na jakiej zasadzie funkcjonujecie wy, dziennikarze. Jesteście
instynktownymi i nałogowymi dostarczycielami informacji.
- Chce pan powiedzieć, że jesteśmy bandą plotkarzy - uśmiechnął się
Qwilleran, unosząc na widelcu do ust ostatni kawałek tarte-letki i zastanawiając się,
co będzie dalej.
- Powiedzmy po prostu, że przy stolikach w klubie prasowym krąży wiele
wiadomości, prawdziwych i mniej prawdziwych. Tym niemniej czuję, że panu mogę
zaufać.
- Dziękuję.
- Jaka szkoda, że nie pije pan wina. Zamierzałem uczcić tę okazję butelką
Chateau Clos d'Estournel z 1945 roku. To doskonały rocznik, który bardzo powoli
dojrzewa. Lepszy nawet niż 1928.
- Proszę się nie krępować - zachęcił go Qwilleran. - Miło być świadkiem, kiedy
ktoś oddaje się takiej przyjemności. Zapewniam!
Oczy Mountclemensa zabłysły. [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • juli.keep.pl