[ Pobierz całość w formacie PDF ]

schronieniem niż arkusz papieru, ale przecież jakiś sposób musi istnieć!
Myśl. Puszyłeś się niedawno, jaką to wybraną, inteligentną grupą jesteśmy. Użyj
więc mózgu albo okaże się, że równie dobrze mógłbyś być australijskim Buszmenem.
Może lepiej, gdybyś nim był. To naprawdę twardziele, potrafią przetrwać w
każdych warunkach, a ty przez całe życie byłeś rozpieszczany.
Przeżyj, do cholery!
Jedną ręką złapał za ramię Janice, drugą doktora Frasera, potem przyciągnął
młodego Domenicka, chłopca z komuny, który studiował geologię na potrzeby pracy
w kolonii.
- Czy ktoś widzi, gdzie drzewa są najgęstsze? - zawołał, przekrzykując wycie
wiatru. - Chyba nie ma szans, abyśmy znalezli tu jaskinię lub inne schronienie.
Najlepiej zrobimy, jeśli ukryjemy się w zaroślach lub gdziekolwiek indziej, byle
ochronić się przed wiatrem i wilgocią.
- Trudno coś zobaczyć - powiedziała Janice. Jej cichy głos był ledwie słyszalny -
ale wydawało mi się, że tam widać jakąś ciemną plamę. Jeśli to nie skały, więc drzewa
muszą rosnąć na tyle gęsto, że nic przez nie nie widać. O to ci chodziło?
MacAran był pewien, że owo uczucie nie jest mu obce, wtedy zaprowadziło go
wprost do Camilli, musi więc i teraz mu zaufać.
Zwariował? Może. Ale nie ma nic do stracenia.
- Wszyscy chwytają się za ręce - rozkazał. - Jeśli się pogubimy, nigdy się już nie
odnajdziemy.
Trzymając się mocno ruszyli w stronę miejsca, które wydawało się jedynie
ciemniejszą plamą wśród drzew.
Dłoń Frasera zacisnęła się na ramieniu Rafe a. Doktor przybliżył twarz do jego
ucha i wrzasnął:
- Może zwariowałem, ale widziałem światło.
MacAran pomyślał, że to chyba omamy pojawiające się pod chłostanymi wiatrem
powiekami, chociaż i jemu wydawało się, że coś widzi - i to coś znacznie bardziej
nieprawdopodobnego: sylwetkę człowieka. Wysokiego, błyszczącego bladym
światłem, nagiego mimo burzy śnieżnej... nie, już znikł. To było jedynie złudzenie.
Miał jednak wrażenie, że postać skinęła na nich z głębi czarnej plamy... Ruszyli w
tamtym kierunku.
- Widziałeś to? - wymamrotała Janice.
- Tak mi się zdawało.
Pózniej, kiedy siedzieli już w kręgu ciasno splecionych ze sobą drzew,
porównywali wrażenia. Każde z nich widziało co innego. Doktor Fraser ujrzał jedynie
światło, MacAran - nagiego człowieka wzywającego ich gestem dłoni, a Janice - tylko
oblicze otoczone przedziwnym światłem. Było to tak, jakby ta twarz znajdowała się w
jej głowie, znikając niby kot z Cheshire, gdy tylko zmrużyła oczy, chcąc zobaczyć ją
lepiej. Dla Domenicka wizja przybrała kształt wysmukłej, lśniącej postaci.
- Jak anioł - wyjaśnił - lub kobieta... kobieta o długich lśniących włosach.
Idąc za zjawiskiem trafili na grupę drzew rosnących tak blisko siebie, że z trudem
przecisnęli się pomiędzy pniami. MacAran położył się na ziemi i wpełzł do środka,
wciągając ich za sobą.
Wewnątrz kręgu śnieg był jedynie delikatną mgiełką, a rozszalała nawałnica nie
mogła ich dosięgnąć. Opatulili się kocami i przytulili do siebie ogrzewając wzajemnie.
Sięgnęli po zimne resztki prowiantu. Nieco pózniej MacAran zapalił światło i ujrzał
przymocowane do pnia płaskie kawałki drewna. Była to drabina, prowadząca w
koronę drzewa...
Jeszcze zanim zaczęli się wspinać, odgadł, że nie jest to dom futrzastych
niziołków. Szczeble były od siebie oddalone tak bardzo, że on miał trudności z ich
pokonaniem, a Janice, która była niska, musieli po prostu wciągnąć na górę. Fraser
wahał się, ale MacAran był pewien tego, co mówił.
- Jeśli każdy z nas widział co innego - wyjaśnił swoje stanowisko - to znaczy, że
zostaliśmy tu przyprowadzeni. Coś przemówiło wprost do naszych umysłów. Można
powiedzieć, że zostaliśmy zaproszeni. Jeśli stworzenie to było nagie i tak zobaczyło
ją... lub jego... dwoje z nas, to znaczy, że pogoda nie ma na niego wpływu, kimkolwiek
jest. Wiedział jednak, że my jesteśmy w niebezpieczeństwie. Proponuję przyjąć
gościnę, oczywiście z należnym szacunkiem.
Aby wejść na platformę, musieli przecisnąć się przez luzno przywiązaną klapę. I
nagle znalezli się w szczelnym, drewnianym domu. MacAran znowu zaczął ostrożnie
rozpalać ogień, ale stwierdził, że nie jest to konieczne. W pomieszczeniu było bowiem
dość jasno, a mdły, miękki blask pochodził od jakiejś fosforyzującej substancji, która
pokrywała ściany. Na zewnątrz wył wiatr, ogromne korony drzew skrzypiały i chwiały
się, przez co podłoga pomieszczenia lekko się kołysała, ale nie było to nieprzyjemne,
raczej nieco niepokojące. Dom składał się z jednej dużej izby, podłoga pokryta była
czymś miękkim i gąbczastym, jakby porastał ją mech lub jakaś miękka, zimowa trawa.
Wyczerpani, przemarznięci podróżnicy z wdzięcznością wyciągnęli się na niej,
odpoczywając w stosunkowo ciepłym, suchym i szczelnym pomieszczeniu. Wkrótce
zasnęli.
Zanim MacAran zapadł w sen, wydawało mu się, że gdzieś z dala, poprzez [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • juli.keep.pl