[ Pobierz całość w formacie PDF ]
gospodarstwem prawie się nie zajmuje i interesy swe wcale nieosobliwie prowadzi, a pani Andrzejowa
żałować uż zaczyna, że wychowała syna w nadzwyczajnych pieszczotach, z dala od kraju i tego kawałka
ziemi, na którym żyć mu wypadało.
- Dobrze jej tak, bo jest dumna jak udzielna księżna i syna za półbożka miała... - zagadała jakaś żywa i
mowna sąsiadka, jedna z tych, których jedwabne suknie nosiły na sobie widoczne ślady dawności i
kilkakrotnych przerabiań.
Druga, łagodniejsza, z długą, mizerną twarzą na dłoni opartą, inaczej o tym sądziła. Głową ubraną w
dziwne
jakieś pióra powoli wstrząsając smutnie zaczęła:
- Bez ojca chowany... bez ojca!... Co to jest chłopców wychowywać bez ojca, to ja wiem, bo i mnie w
tym samym czasie, co i pani Andrzejowej, opiekuna dla synów zabrakło!...
- Ciotkę miał za to - sprzeciwiła się pierwsza - tę Darzecką, co to wypadkiem za bogatego człowieka
wyszedłszy sama nie wie, jak dąć się i stroić... Ona także synowczykowi poduszeczki pod boki
podkładała i geniusz wmawiała...
- Przez pamięć dla brata może - broniła druga - przez pamięć dla brata... i jakiegoż brata i człowieka!...
Sierotę po nim pieściła i jak najwyżej wyniesionym widzieć pragnęła.
Kawa czarna i towarzyszące jej napoje już przez lokajów rozniesionymi zostały, ale tacę z likierami
Kirło pochwycił z rąk służącego i na bocznym stole w salonie ją postawił. Kościste policzki jego
rumieniły się trochę, małe oczy błyszczały, najjowialniejszy w świecie uśmiech otwierał wąskie usta. Był
w tej chwili upostaciowaniem doskonałego zadowolenia ze zjedzonego obiadu, wypitego wina i
najbardziej może z panującego dokoła towarzyskiego gwaru. W dwóch palcach jednej ręki trzymając
zgaszone przez wzgląd na panie cygaro, drugą przebierał flakony napełnione płynami różnych barw i
wabił nimi ku sobie wszystkich, którzy się znajdowali w pobliżu. W pobliżu tacy z likierem znalazł się
naprzód ów otyły i na wesołego gastronoma wyglądający obywatel; podążyło ku niej potem z ganku
paru innych sąsiadów; stanął też przy niej z opróżnionym kieliszkiem w ręku stary Orzelski.
A co pan piłeś? maraskino? różany? kawowy?- zagadał Kirło. - Może innego teraz? którego? służę!
- Kawowego kropeleczkę, jeżeli łaska!
- Dobrze, a który to?
-Drugi! - z dobrodusznym uśmiechem i rozkosznie ustami cmokając odparł ojciec Justyny.
- Bóg trójcę lubi! - zawołał częstujący i przed starym, którego okrągła twarz rumieniła się coraz
bardziej, postawił jeszcze jeden napełniony kieliszek.
Wszyscy blisko stojący zaśmieli się wiedząc, że żartowniś zmierza do zupełnego upojenia starego, ale
on wymawiał się i jeden kieliszek do ust niosąc, drugi na środek stołu odsuwał.
- Nie... nie... nie... - tłumaczył się - gdybym jeszcze ten wypił, to nie mógłbym te...
- Czego byś nie mógł? - spytało na raz ze śmiechem kilka głosów.
- Grać - odpowiedział.
- Racja! - odrzekł Kirło. - No, to kiedy pić pan nic chcesz, idz przynajmniej do panienek. Widzisz pan,
jaką smutną minę ma panna Teresa... ot, tam, z gardłem obwiązanym siedzi i marzy... pewno o
panu... Bo panowie może nie wiecie, jaki to z naszego muzyka bałamut i amator płci pięknej... ho, ho!
Kiedyś był sławnym z tego... a i teraz jeszcze... panna Teresa wie o tym najlepiej...
Ktoś mu przerwał zapytaniem jakimś, więc zaczął o czym innym mówić i żartować z kogo innego.
Orzelski zaś w dwóch palcach trzymając kieliszek do połowy jeszcze zielonym trunkiem napełniony,
drobnym krokiem, z dobrodusznym wyrazem oczu i uśmiechu, wyprostowując się i wyginając naprzód
okrągły żołądek, zmierzał istotnie ku gronu panien, które wielkim półkolem obsiadły stół piętrzący się
albumami i ilustracjami w zniszczonych oprawach.
W gronie tym złożonym ze starszych Darzeckich i kilku innych panien, mniej lub więcej wykwintnie
ubranych i wesoło rozmawiających, znajdowała się i Justyna. Ciemny i niekosztowny jej ubiór
uderzająco wyróżniał się pośród różnobarwnych i jasnych strojów, a głowa tylko czarnym warkoczem i
parą świeżych kwiatów ozdobiona prawie surowego charakteru nabierała od wszystkich tych strojnych,
ruchliwych i wesołych główek. Ona wesołą nie była. Już Darzeckie bliskie jej krewne, uczyniły jej
uwagę, że jak zazwyczaj ubrała się niewłaściwie i w ubraniu tym, a także ze swym milczącym
usposobieniem, wygląda jak desperatka.
Uczucia desperacji może nie doświadczała, ale w toczących się rozmowach o zagranicy i wyprawie
młodej narzeczonej, o różnych towarzystwach, zabawach, nowych książkach i słynnych w tej chwili
kompozycjach muzycznych prawie żadnego nie przyjmowała udziału. Chwilami, gdy zamyślała się i
nieruchomym wzrokiem patrzała w przestrzeń, można było zgadnąć że czuła się zupełnie na zewnątrz
tego wszystkiego, co dokoła niej zajmowało i rozweselało innych. Ciężka nuda spłynęła jej na oczy i
usta czyniąc w tej chwili twarz jej daleko starszą, niż była istotnie. Znużenie i zesztywnięcie rysów nie
pierzchło wtedy nawet, gdy zobaczyła swego ojca około tacy z likierami i usłyszała głośne żarty Kirły
wraz ze wtórzącymi im śmiechami sąsiadów. Nie uczyniła tym razem nic, aby przeszkodzić tej zresztą
dość pospolitej igraszce, i w poczuciu bezsilności własnej nieruchomą pozostała. Tylko brwi jej
ściągnęły się nad oczami, które znudzone, znużone, napełniały się wyrazem niepocieszalnego smutku.
Ale jakichkolwiek w tej chwili doświadczała uczuć, nikt ich nie spostrzegał i nie odgadywał. Widocznym
było, że obojętna dla wszystkiego, co ją otaczało, nawzajem żadnej takiej nie przedstawiała cyfry, z
którą by ktokolwiek dla jakichkolwiek przyczyn liczyć się tu chciał czy musiał. Towarzyszki i kuzynki dla
milczącego jej humoru i może skromnego stroju trochę się od niej odwracały, hrabia tuż obok niej
prowadzący ze swą narzeczoną dowcipną szermierkę ignorował ją zupełnie; dwaj ludzie, którzy w
czasie obiadu szturmowali ją przelotnymi, ale znaczącymi spojrzeniami, przed chwilą salon opuścili.
Różyc, którego stopniowo, ale bardzo widocznie opanowywało dziwne dla wszystkiego zobojętnienie, ze
ściemniałą nagle cerą i zgasłyn1i oczami nieznacznie wysunął się w kierunku sali jadalnej. Zygmunt
Korczyński, po cichej, ale dość żywej rozmowie z żoną, którą na koniec obok matki swej umieścił,
wyszedł na ganek.
Na ganku rozstawiono już stoły kartowe, ale grono poważnych panów jeszcze do gry nie zasiadało.
Kończyli picie likierów, palili cygara i gwarnie rozmawiali. Wprzódy nieco do salonu dolatywały z
rozmowy ich niektóre słowa, rzec by można techniczne czy profesjonalne, jako to: tyle i tyle kopiejek
za pud takiego i takiego zboża; tyle i tyle za wiadro wódki; taki i taki umłót; taka i taka orka, siejba,
kośba itd. Teraz jednak mówili już o polityce. Przedmiotu tego dotknął pierwszy Darzecki, który pod
grubą kolumną zieleni sztywnie stojąc i kręte nitki cygarowego dymu z cienkich warg wypuszczając
płynnie i kwieciście mówił o różnych w gazetach wyczytanych przewidywaniach i kombinacjach.
[ Pobierz całość w formacie PDF ]