[ Pobierz całość w formacie PDF ]
w pogawędki. Ale za głównych przeciwników życiowych uważała nie koleżanki, lecz klientów.
Gdy klient stawał przed nią i zaczynał przyglądać się rozstawionym na półkach butom, pani
Maria odwracała zadumany wzrok i zdawała się go nie dostrzegać. Na jej twarzy malowało się
zamyślenie godne filozofa. Gdy kupującą była kobieta z dzieckiem i odważyła się w końcu
poprosić o pokazanie obuwia, w oczach pani Marii odbijało się najpierw zdumienie, a potem coś
w rodzaju odrazy. Wymownie wzruszała ramionami i powolnym gestem rzucała przed nią
żądany but. Zdarzało się czasem, że klientka chciała przymierzyć dziecku kilka różnych bucików.
Wtedy pani Maria już z trudnością panowała nad sobą, piorunowała natrętną kobietę wzrokiem,
mruczała coś o fumach i grymasach i widać było, że cierpi z powodu ludzkiej napastliwości.
Koleżanki po cichu wyśmiewały się z niej, nazywały leniwą idiotką, ale kierownik nigdy jej
nie zwracał uwagi, bo należał do ludzi, którzy bardzo sobie cenią tak zwany święty spokój, a pani
Maria miała podobno duże znajomości w dyrekcji Miejskiego Handlu Obuwiem i w razie zatargu
mogła zakłócić spokój pana kierownika.
W dziale męskim sprzedawała obuwie trzydziestoletnia, brzydka jak noc, gadatliwa jak sto
przekupek i pogodna jak letni poranek panna Edyta. %7ływa, ruchliwa, lubiła sobie poplotkować,
nikogo przy tym nie oszczędzając, nawet siebie. Zdawała sobie sprawę z tego, że mało jest
183
mężczyzn, którzy by potrafili pod okropną brzydotą dostrzec u niej kobiecość. Wyśmiewała się
więc z siebie, ze swojej brodawki na nosie, z łysiejącej głowy, szczątkowych piersi i iksowatych
nóg. Ale swoich męskich klientów obsługiwała z ogromną ochotą. Przyjemnie było patrzeć, jak
szybko zdejmuje z półek buty, jak gorąco doradza kupno, jak zachwala jakość i z jaką
niezmordowaną cierpliwością podaje wszystko, czego ludzie zapragną. Była w jej zachowaniu
jakaś tkliwość i przymilność w stosunku do mężczyzn stojących po drugiej stronie lady.
Zośkę przyjęto do działu obuwia damskiego. Szybko się przyzwyczaiła do swej pracy, miała
w niej przecież odrobinę wprawy, bo kiedyś przez kilka miesięcy była już sprzedawczynią.
Zresztą gdy Stefan miał wątpliwości, czy sobie poradzi, odpowiadała, że nie święci garnki lepią,
a sprzedawanie butów jest z pewnością łatwiejsze od lepienia garnków.
Kierownik, człowiek dość leniwy, przeważnie przesiadujący w swoim pokoiku na tyłach
sklepu, starał się w ogóle nie wtrącać do pracy ekspedientek. Ukazywał się jednak w godzinach
natężenia ruchu, a poza tym dbał tylko o zaopatrzenie i swój osobisty spokój.
Ale od czasu kiedy Zośka pojawiła się w sklepie, jakoś częściej wychodził ze swej wygodnej
kryjówki. Nie był to jeszcze człowiek stary, liczył sobie niewiele ponad czterdzieści lat i nie miał
bynajmniej odrażającego wyglądu. Panna Edyta była nawet skłonna uważać go za wzór
męskości, a to z racji falującej czupryny i miękkiego, trochę kociego chodu. Ale na jej uśmiechy
kierownik nigdy nie zwracał najmniejszej uwagi.
Zośka od razu zauważyła, że jest przedmiotem pilnej obserwacji zarówno ze strony
kierownika jak i ze strony koleżanek. Nie przejmowała się tym zbytnio, uważała to za naturalne
w stosunku do nowej pracownicy. Starała się więc pracować jak najlepiej, z klientkami
rozmawiała swobodnie i spokojnie, nie uważając ich bynajmniej za przeciwniczki.
Po kilku dniach zżyła się z personelem sklepu. Edyta zwierzała się jej ze swych niepowodzeń
miłosnych, a pani Maria patrzyła mniej chłodno. Przyjemnie jej było, że pracuje i nikt do niej nie
ma pretensji, czuła się potrzebna i pożyteczna. O to przecież jej chodziło i Stefan z
zadowoleniem stwierdził, że nastąpiła w niej korzystna zmiana.
Dni uciekały teraz szybko i niepostrzeżenie. Rankiem wstawała razem ze Stefanem,
przygotowywała śniadanie, całowała go na pożegnanie. A gdy wychodził na dyżur w porcie,
sprzątała mieszkanie, ubierała się i biegła do pracy na dziesiątą. Po zamknięciu sklepu śpieszyła
do domu, po drodze czyniąc zakupy na spózniony obiad i kolację. Gdy wreszcie kończył się
dzień, była zmęczona, nogi ją bolały, ale było to zmęczenie przyjemne, osłodzone poczuciem
184
własnej wartości.
Co do Stefana, to nawet się specjalnie nie silił, żeby udawać, iż nowa sytuacja napełnia go
bezgranicznym szczęściem. Tak jak inni mężczyzni nie lubił, kiedy część domowych kłopotów
spada na ich barki. A teraz zdarzało się, że musiał załatwić coś w sklepie, czasem, gdy miał dzień
wolny, Zośka prosiła go, żeby poczynił przygotowania do obiadu, słowem potrzebowała teraz
jego pomocy. Robił to bez entuzjazmu. Wolałby, żeby sprawy te pozostały wyłączną domeną
Zośki, tym bardziej że ze względów finansowych nie musiała pracować. Nie mógł jednak
protestować, skoro raz się zgodził na jej pójście do pracy. Niepokoiło go jednak to, że praca ta
dawała Zośce tyle zadowolenia i w tak widoczny sposób zmieniła jej samopoczucie.
Coraz częściej czuł nieokreślony lęk, drobne ukłucia w sercu. Zazdrość uparcie wkradała się
do jego umysłu.
Zdawał sobie sprawę, iż może nadejść moment, że Zośka poczuje potrzebę jeszcze większego
usamodzielnienia. Może dojść do tego, że on stanie się jej niepotrzebny, przestanie być jedyną
[ Pobierz całość w formacie PDF ]