[ Pobierz całość w formacie PDF ]
- Przepraszam - powiedziałem. - Ja... - Nie potrafiłem po prostu wyjść i więcej nie
wrócić. Musiałem o to walczyć i...
Nie. Spokój.
- Przepraszam - powtórzyłem. Zdjąłem fartuch i wyszedłem tylnymi drzwiami. Potem
się tym zajmę. Teraz ważniejsze były moje zasady.
Nie wolno mi uwolnić potwora. Musi pozostać za murem.
Nienawidziłem Halloween. Wszystko było takie głupie. Nikt tak naprawdę niczego się
nie bał, wszyscy łazili posmarowani sztuczną krwią z plastikowymi nożami albo, co gorsza, w
kostiumach, które w ogóle nie były straszne. W noc Halloween ziemię miały nawiedzić złe
duchy i do nas przychodzić. Tej nocy druidzi palili dzieci w koszach z wikliny. Co to
wszystko miało wspólnego z przebieraniem się za Spidermana?
Przestałem interesować się Halloween, gdy miałem osiem lat, w tym samym czasie
zacząłem zajmować się seryjnymi mordercami. Nie znaczy to, że się nie przebierałem,
przestałem tylko wybierać sobie kostiumy. Robiła to za mnie mama - wkładałem go na siebie
bez zainteresowania, a potem zapominałem o wszystkim aż do następnego roku. Któregoś
dnia będę musiał jej powiedzieć o Edzie Geinie, którego matka przez całe dzieciństwo
przebierała za dziewczynkę. Jako dorosły facet zabijał kobiety i robił sobie ubrania z ich
skóry.
W tym roku Halloween mogło być całkiem fajne, w końcu mieliśmy w mieście
prawdziwego demona z kłami, pazurami iw ogóle. To było naprawdę coś. Jednak nikt z nas
jeszcze o nim nie wiedział, zabił dopiero dwie osoby, więc zamiast kulić się ze strachu w
piwnicach i modlić o zbawienie, zebraliśmy się w sali gimnastycznej, udając, że mamy w
Halloween świetną zabawę. Nie wiem, co jest gorsze.
Tańce w czasie szkolnych zabaw były czymś okropnym, a mama kazała mi chodzić na
wszystkie. Nawet gdy poszedłem do liceum, nie zmieniła zdania, więc miałem nadzieję, że
tam zabawy będą fajniejsze, ale nie były. Okazały się jeszcze głupsze - po prostu był to czas,
żeby zebrały się te wszystkie niezdarne, na wpół rozwinięte mutanty i podpierały ściany sali
gimnastycznej w wyblakłych kolorowych światłach, a zastępca naszego dyrektora puszczał
nagrania jakichś przedpotopowych kawałków. Mama w ramach swojego planu poznaj
jakichś fajnych kolegów jak zawsze zmusiła mnie do pójścia, choć w akcie dobrej woli
pozwoliła mi wybrać sobie kostium. Wiedząc, że ją to wkurzy, przebrałem się za klauna.
Max był szefem jakichś komandosów, miał na sobie maskującą kurtkę ojca i brązową
maz na twarzy. Wbrew szkolnemu zakazowi przynoszenia broni trzymał plastikowy karabin,
więc od razu przy drzwiach dyrektor go skonfiskował.
- Dupa zbita - powiedział Max, zaciskając pięści i patrząc przez salę na dyrektora. -
Odzyskam to, psie, odzyskam na pewno. Myślisz, że mi odda?
- Nazwałeś mnie psem? - spytałem.
- Chłopie, przysięgam, że odzyskam moją spluwę, a on nawet nie będzie wiedział
kiedy. Mój tata pokazał mi kilka fajnych sposobów; dyrektor nie dowie się, że tam w ogóle
byłem.
- Nie jesteś dobrze zamaskowany - stwierdziłem. Byliśmy na naszym stałym miejscu,
czyli przyczajeni w kącie. Obserwowałem ludzi przemieszczających się tam i z powrotem od
stołów z jedzeniem pod ściany.
- Mój tata ma tę kurtkę z Iraku - odparł Max - jest autentyczna jak diabli.
- No to dopiero będzie super, jak pan Layton schowa ci spluwę w Iraku -
powiedziałem - ale ciągle jesteśmy na zabawie w środkowozachodniej Ameryce. Jeśli nie
chcesz, żeby cię zobaczył, to musisz się przebrać za ofiarę wypadku samochodowego.
Dzisiaj jest ich tu pełno. Albo namaluj sobie na czole dziurę po kuli.
Sztuczna zakrzepła krew była hitem wieczoru - połowa tańczących gości miała ją na
twarzach. Można by przypuszczać, że dwa makabryczne morderstwa dopiero co popełnione w
naszym miasteczku trochę uwrażliwią ludzi na te sprawy, ale widać tak nie było.
Przynajmniej nikt się nie przebrał za wypatroszonego mechanika samochodowego.
- Och, jakie urocze - rzekł Max, patrząc na mijającą go sztuczną dziurę po kuli. - To
zrobię sobie na jutrzejszy wieczór, jak będę chodził po słodycze, skichają się ze strachu na
mój widok.
- Będziesz chodził i mówił cukierek albo psikus ? - zaśmiał się jakiś głos. To był
Rob Anders z kumplami. Nie znosili mnie od trzeciej klasy. - Para dzieciaków łażąca po
domach i mówiąca cukierek albo psikus - to naprawdę dziecinada! - Przeszli koło nas ze
śmiechem.
- Idę, bo moja młodsza siostra mnie o to prosi - mruknął Max, wpatrując się w ich
plecy. - Mam zamiar odzyskać moją spluwę, bo bez niej mój kostium zle wygląda. - Wykradł
się drzwiami na drugim końcu sali, zostawiając mnie samego w ciemnościach. Postanowiłem
czegoś się napić.
Stół z przekąskami był skromny - półmisek zwiędłych warzyw, kilka pączków i
dzbanki z sokiem jabłkowym i sprite em. Nalałem sobie szklankę i natychmiast upuściłem ją,
gdy ktoś z tyłu walnął mnie w plecy. Sok wpadł z powrotem do dzbanka razem ze szklanką,
pryskając na boki i mocząc mi cały rękaw. Rob Anders i jego kumple głośno zarżeli,
przechodząc dalej.
Kiedyś zrobiłem listę ludzi, których miałem zamiar zabić pewnego dnia. Dziś było to
sprzeczne z moimi zasadami, ale czasami chciałbym mieć ją przy sobie.
- Jesteś tym? - usłyszałem głos jakiejś dziewczyny. Odwróciłem się i zobaczyłem
Brooke Watson, która mieszkała na mojej ulicy. Była ubrana trochę jak moja siostra wczoraj,
w ciuchy z lat osiemdziesiątych.
- A czym mam być? - spytałem, wyławiając szklankę z dzbana.
- Klaunem z książki Stephena Kinga To - odpowiedziała Brooke.
- Nie - odparłem, wyciskając rękaw do wyłowionej szklanki i osuszając go serwetką. -
Zdaje się, że ten klaun nazywał się Pennywise.
- Nie wiem, bo nie czytałam - powiedziała, spuszczając wzrok. - Jest na półce z
książkami u rodziców i widziałam okładkę, więc myślałam, że może się przebrałeś za... nie
wiem.
Zmiesznie się zachowywała, jakby była... Nie umiałem powiedzieć. Wyćwiczyłem się
w odczytywaniu wizualnych sygnałów wysyłanych przez ludzi, których dobrze znałem, więc
wiedziałem, co czują, ale ktoś taki jak Brooke był dla mnie nie do odgadnięcia.
Powiedziałem jedyną rzecz, jaka przyszła mi do głowy.
- Jesteś punkiem?
- Co?
- Jak się mówi na ludzi z lat osiemdziesiątych? - spytałem.
- Ach - zaśmiała się. Miała śliczny uśmiech. - Jestem tak naprawdę moją mamą, to
znaczy założyłam jej rzeczy z czasów liceum. Pewnie powinnam powiedzieć ludziom, że
jestem Cyndi Lauper albo coś podobnego, bo przebieranie się w ciuchy matek jest kiepskie.
- Też się chciałem ubrać jak moja matka - stwierdziłem - ale bałem się, co powie mój
terapeuta.
Znów się roześmiała i zdałem sobie sprawę, że myślała, iż żartuję. Może nawet lepiej,
że tak było, bo gdybym jej opisał strój przygotowany przez mamę - wielki plastikowy nóż
rzeznicki wbity w głowę - to na pewno by padła. Była naprawdę ładna - długie jasne włosy,
jasne oczy i szeroki uśmiech z dołeczkami. Ja też się uśmiechnąłem.
- Hej, Brooke - powiedział Rob Anders, podchodząc ze złośliwym uśmieszkiem. -
Dlaczego rozmawiasz z tym dzieciakiem? On dalej łazi i gada cukierek albo psikus .
- Serio? - spytała Brooke, patrząc na mnie. - Ja też miałam iść, ale nie byłam pewna.
To ciągle jest śmieszne, chociaż jesteśmy już w liceum.
Mogłem nie rozumieć, jakie emocje wysyła Brooke, umiałem jednak świetnie
odczytać zakłopotanie, które od Roba Andersa płynęło potężnymi falami.
- Ja... no taak - powiedział Rob. - Myślę, że to całkiem śmieszne. Może razem
pójdziemy.
Poczułem nagłą chęć, żeby dziabnąć go nożem.
[ Pobierz całość w formacie PDF ]