[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Etap drugi. Zacząłem systematycznie przeszukiwać cały lokal. Po kilku minu-
tach w szufladzie nocnej szafki trafiłem na okultystyczny dziennik Melmana. Był
równie nieporządny jak wszystko tutaj, z błędami ortograficznymi, skreśleniami
i plamami od kawy i piwa. Na oko zawierał głównie notatki z lektur, pomieszane
z typowo subiektywnymi przeżyciami snami i medytacjami.
Przerzucałem kartki szukając miejsca, gdzie spotkał swego mistrza. Znala-
złem i dalej czytałem uważnie.
Opisy były długie i dotyczyły przede wszystkim entuzjastycznych wynurzeń
na temat działania Drzewa %7łycia, które otrzymał. Postanowiłem odłożyć lekturę
na pózniej, gdy nagle dostrzegłem jakiś wiersz. Był swinburnowski w stylu i nad-
miernie alegoryczny, jednak kilka wersów zwróciło moją uwagę: nieskończone
cienie Amberu, zepsuciem zdrady zakażone . Za dużo aliteracji, ale to myśl była
ważna. Znowu poczułem się odsłonięty.
Zacząłem szybciej przeszukiwać pokój. Chciałem stąd wyjść, odjechać daleko
i pomyśleć. Nie natrafiłem więcej na żadne niespodzianki. Wyszedłem, zebrałem
naręcze starych gazet, zaniosłem je do łazienki, rzuciłem do wanny i podpali-
łem. Wychodząc otworzyłem okno. Potem odwiedziłem sanktuarium, zabrałem
32
Drzewo %7łycia, wróciłem i dorzuciłem je do ogniska. Zgasiłem światło w łazience
i zamknąłem za sobą drzwi. Jako krytyk sztuki jestem bardzo surowy.
Zająłem się stosami różnych papierów na półkach z książkami. Efekty raczej
mnie rozczarowały. Byłem w połowie drugiego pliku, kiedy zadzwonił telefon.
Zwiat zamarł w bezruchu, i tylko moje myśli pędziły szaleńczo. To właśnie
dzisiaj miałem trafić tutaj i zginąć. Istniały spore szanse, że jeśli miało się to stać,
to pewnie było już po wszystkim. Czyli możliwe, że dzwoni S, by się dowiedzieć,
czy wywieszono już moje nekrologi. Rozejrzałem się i na ścianie koło drzwi sy-
pialni zauważyłem aparat. Od razu wiedziałem, że odbiorę.
Zwlekałem przez dwa do trzech dzwonków dwanaście do osiemnastu se-
kund by zdecydować, czy lepiej rzucić jakąś złośliwość, obrazę albo grozbę,
czy może podszyć się pod Melmana i sprawdzić, czego się dowiem. Pierwsza
możliwość dostarczyłaby mi sporo satysfakcji, jednak rozsądek, jak zwykle psu-
jąc zabawę, nakazywał wybrać raczej tę ostatnią. Sugerował też, by ograniczyć
wypowiedz do niewyraznych monosylab, udawać rannego i oddychać chrapliwie.
Podniosłem słuchawkę, gotów, by usłyszeć w końcu S i przekonać się, czy przy-
padkiem go nie znam.
Tak? powiedziałem.
I co? Czy to się stało? usłyszałem.
Przeklęty zaimek. Głos należał do kobiety. Niewłaściwy rodzaj, ale właściwie
brzmiące pytanie. No cóż, jedno trafienie na dwa to całkiem niezły wynik.
Odetchnąłem ciężko i odpowiedziałem:
Tak.
Co z tobą?
Jestem ranny wychrypiałem.
Coś poważnego?
Chyba tak. Ale. . . coś tu. . . mam. Lepiej przyjdz. . . zobacz.
Co to jest? Coś od niego?
Tak. . . Trudno mówić. . . Słabo mi. Przyjdz.
Z uśmiechem odłożyłem słuchawkę. Uznałem, że odegrałem to znakomicie.
Uwierzyła chyba we wszystko. Przeszedłem do salonu, usiadłem w tym samym
fotelu, który zajmowałem poprzednio, przysunąłem nieduży stolik z wielką po-
pielniczką, wyjąłem fajkę i czekałem.
Czas na odpoczynek, pielęgnację cnoty cierpliwości i na zastanowienie.
Kilka chwil póznię] poczułem znajomy, jakby elektryczny dreszcz. Zerwałem
się na nogi i złapałem popielniczkę niedopałki pofrunęły wokół jak pociski.
Raz jeszcze przeklinając własną głupotę, gorączkowo rozglądałem się po pokoju.
Tam! Przy czerwonych draperiach, obok fortepianu.
Nabierała kształtu. . .
Zaczekałem na pełny kontur, a potem z całej siły rzuciłem popielniczką.
33
Ułamek sekundy pózniej już tam była wysoka, o ciemnych włosach, ciem-
nych oczach, trzymając w dłoni coś, co wyglądało na pistolet kalibru 38.
Trafiona popielniczką w żołądek, jęknęła i zgięła się wpół.
Zanim zdążyła się wyprostować, byłem przy niej. Wyszarpnąłem i odrzuci-
łem pod ścianę pistolet. Potem chwyciłem ją za ręce, szarpnąłem mocno i siłą
usadziłem w najbliższym fotelu. W lewej dłoni trzymała jeszcze Atut. Wyrwałem
go; przedstawiał mieszkanie Melmana i został wykonany w tym samym stylu, co
Drzewo i karty w mojej kieszeni.
Kim jesteś? warknąłem.
Jasrą odparła z wściekłością. A ty trupem.
Szeroko otworzyła usta i opuściła głowę. Poczułem wilgotny dotyk warg na
lewej ręce, którą wciąż przytrzymywałem jej nadgarstek przy poręczy fotela. A po
sekundzie potworny ból przeszył mi ramię. To nie było ugryzienie, przypominało
raczej rozżarzony gwózdz wbity w ciało.
Puściłem ją i wyszarpnąłem rękę. Ruch był dziwnie powolny, pozbawiony
energii. Lodowaty dreszcz przebiegł w dół, do dłoni, i w górę wzdłuż ramienia.
Ręka opadła bezwładnie i miałem wrażenie, że ją straciłem.
Kobieta bez trudu uwolniła się z mojego uchwytu, z uśmiechem dotknęła
czubkami palców mojej piersi i pchnęła.
Upadłem na plecy. Byłem idiotycznie słaby i nie panowałem nad własnymi
mięśniami. Nie czułem bólu, kiedy uderzyłem o podłogę, a odwrócenie głowy
wymagało wielkiego wysiłku. Patrzyłem, jak Jasra wstaje z fotela.
Przyjemnej zabawy rzekła. Kiedy się zbudzisz, będziesz cierpiał
przez resztę swego krótkiego istnienia.
Przeszła poza moje pole widzenia i usłyszałem, jak podnosi słuchawkę telefo-
nu.
Byłem pewien, że dzwoni do S, i wierzyłem w to, co przed chwilą powiedziała.
Przynajmniej zdążę poznać tajemniczego artystę. . .
Artystę! Poruszyłem palcami prawej dłoni. Wciąż funkcjonowały, choć nie-
zbyt sprawnie. Wytężając całą wolę i energię, jaką mogłem jeszcze dysponować,
spróbowałem sięgnąć ręką do piersi. Udało się wolno, po kawałku. Dobrze, że
upadłem na lewy bok i własnym ciałem zasłaniałem te próby przed kobietą, która
mnie pokonała.
Dłoń mi drżała i chyba jeszcze bardziej zwolniła, gdy trafiła wreszcie do kie-
[ Pobierz całość w formacie PDF ]