[ Pobierz całość w formacie PDF ]
żuraw z przeciwwagą, lecz taki, jakie widuje się w stoczniach remontowych - stalowa konstrukcja z
wysięgnikiem, umieszczona na poruszającej się po szynach platformie. Służył on zapewne spółce
fosforanowej do załadunku statków, ale prawdopodobnie zaważył też na decyzji marynarki wojennej w
sprawie wyboru Vardu na miejsce eksperymentu. Ostatecznie na południowym Pacyfiku nieczęsto trafiają się
bezludne wyspy z takimi udogodnieniami jak molo i dzwig, który spokojnie mógłby unieść trzydzieści ton.
Prowadziły tam również wąskie podwójne tory. Kilka lat temu kursowały nimi wagony z fosforanami,
teraz jednak jeden tor, zardzewiały i zarośnięty zielskiem, biegł w kierunku kopalni, a drugi zastąpiono
nowymi szynami i skierowano w głąb wyspy. Po drodze mijał on dziwaczny, okrągły betonowy podest o
średnicy dwudziestu pięciu jardów, a kończył się na przypominającym hangar budynku o wysokości
trzydziestu stóp. Długość hangaru wynosiła dobre sto stóp, a szerokość czterdzieści. Patrząc na niego od tyłu
nie widziałem, gdzie kończą się szyny, ale śmiało można było zaryzykować twierdzenie, że wchodzą do
środka tego oślepiająco białego budynku, przykrytego białym brezentem, by dało się pracować za dnia w tym
piekarniku z blachy falistej.
Nieco dalej na północ stały budynki mieszkalne - rozsiane tu i tam koszmarne klocki z prefabrykatów.
Jeszcze dalej, jakieś trzy czwarte mili od hangaru, ujrzałem coś, co przypominało solidny blok betonu wbity
w ziemię. Z tej odległości trudno było powiedzieć o tej bryle coś bliższego poza tym, że miała jakieś dwie,
trzy stopy wysokości. Sterczało z niej co najmniej pół tuzina wysokich stalowych prętów, na których
zamocowano skanery i anteny radiowe rozmaitych typów.
Hang zaprowadził nas prosto do najbliższego i największego z prefabrykowanych baraków. Przy wejściu
stali dwaj uzbrojeni w karabiny maszynowe Chińczycy. Jeden z nich skinął głową, na co Hang usunął się na
bok, przepuszczając nas przodem.
Znalezliśmy się w mesie marynarskiej. Mierzyła piętnaście stóp na czterdzieści. Po bokach stały
trzypiętrowe prycze, przedzielone trzyczęściowymi szafkami. Podobnie jak ściany, były obwieszone gdzie
się da nagimi panienkami wszelkiej możliwej maści i we wszystkich możliwych pozach. Cztery stoliki,
wyszorowane do białości tak jak podłoga, zestawiono w jeden długi stół, zajmując środek pomieszczenia. Na
wprost wejścia znajdowały się drugie drzwi z napisem: mesa podoficerów.
Na ławach otaczających dwa ostatnie stoły siedziało około dwudziestu podoficerów i marynarzy. Niektórzy
byli częściowo ubrani, inni prawie wcale. Jednemu głowa opadła na stół: wyciekająca z niej krew splamiła
blat i jego gołe, oparte na stole ręce. Nikt nie zdradzał ani śladu szoku, strachu czy przejęcia, siedzieli
wściekli, z zaciśniętymi zębami. Wyglądali na takich, których niełatwo przestraszyć; w końcu do tego typu
operacji wybrano najlepszych, najbardziej doświadczonych marynarzy, a nie osesków. Pewnie dlatego
Hewell i jego ludzie natknęli się na kłopoty, mimo iż działali z zaskoczenia.
Na ławie z brzegu stołu siedziało obok siebie czterech mężczyzn. Tak jak i pozostali, trzymali ręce
splecione przed sobą na blacie. Naramienniki zdradzały ich szarże. Pierwszy z lewej - wielki, siwowłosy
mężczyzna o spuchniętych i krwawiących ustach oraz szarych, czujnych oczach - miał na ramieniu cztery
złote belki, a zatem musiał to być kapitan Griffiths. Obok niego siedział chudy, łysiejący facet o
haczykowatym nosie, z trzema belkami przedzielonymi purpurą - oficer mechanik. Dalej młody blondyn z
czerwienią między dwiema belkami - zapewne porucznik Brookman, lekarz. I wreszcie jeszcze jeden
porucznik, rudy chłopak o zgorzkniałych oczach i białych, zaciśniętych ustach.
Pod ścianami stało pięciu Chińczyków, każdy z karabinem w ręku. Przy pierwszym stole, z cygaretką i
trzcinką zamiast broni, siedział człowiek, którego znałem jako profesora Witherspoona. Wyglądał teraz
jeszcze bardziej dobrotliwie niż zwykle. A raczej tak mi się wydawało, dopóki nie odwrócił się do mnie. Jego
twarz nie wyrażała nic szczególnego, a jednak stwierdziłem, że z tą dobrotliwością to chyba przesada. Po raz
pierwszy ujrzałem go bez okularów przeciwsłonecznych i nie spodobało mi się to, co zobaczyłem -
najjaśniejsze oczy, jakie kiedykolwiek widziałem, oczy zamglone, matowe jak kiepski marmur. Oczy ślepca.
Witherspoon spojrzał na Hewella.
- Jak poszło? - zapytał.
- Dobrze - odparł Hewell. Z wyjątkiem rudego porucznika, wszyscy wlepili w niego wzrok. Zapomniałem
już, jakie wrażenie wywiera na ludziach pierwsze spotkanie z tym kolosalnym neandertalczykiem. - Mamy
ich. Byli podejrzliwi i czujni, ale ich mamy. Straciłem jednego człowieka.
- Tak. - Witherspoon odwrócił się do kapitana. - To już wszyscy?
- Wy mordercy! - szepnął siwowłosy. - Wy dranie! Zabiliście dziesięciu moich ludzi!
Witherspoon skinął trzcinką. Jeden ze strażników zrobił krok w przód i przystawił lufę karabinu do karku
marynarza siedzącego obok zabitego.
- To wszyscy - odpowiedział szybko kapitan Griffiths. - Przysięgam.
[ Pobierz całość w formacie PDF ]