[ Pobierz całość w formacie PDF ]
kiedy któryś z nich. wyrwany bieżnikiem opony do góry, lądował na
przedniej szybie. Archie bez przerwy rozmawiał przez telefon:
- Jesteś teraz na miejscu? Za mniej więcej pięć minut.
Kiedy tylko się rozłączał, od razu dzwoniła kolejna osoba. Susan
wyjrzała przez okno, za którym przesuwała się, niczym ruchoma
scenografia, zwarta ściana gęstych jeżynowych zarośli, wsparta o
dębowy las. W końcu dziennikarka zobaczyła kilka radiowozów,
starego pikapa i karetkę, zaparkowane na skraju drogi, którą
blokował ustawiony w poprzek wóz szeryfa. Wartował przy nim
miody policjant ze stanowej drogówki. Jego zadanie polegało na
zatrzymywaniu przejeżdżających samochodów. Su-san wyciągnęła
szyję, żeby lepiej widzieć. Notatnik miała w pogotowiu, otwarty, na
kolanie. Henry zatrzymał wóz i mignął wartownikowi odznaką przed
oczami, a ten skinął głową i ich przepuścił.
Zaparkowali obok jednego z radiowozów. Sekundę pózniej
Henry'ego i Archiego nie było już w samochodzie, a Susan musiała
ich gonić, żałując, że nie włożyła jakichś praktyczniejszych butów.
Sięgnęła do torebki po szminkę: nic dramatycznego, delikatny
naturalny kolor. Nałożyła ją, idąc za detektywami i natychmiast
poczuła się jak idiotka. Z drugiej strony radiowozu stał policjant, a
obok niego młody człowiek z brodą, otulony fro-towym szlafrokiem.
Był boso. Susan uśmiechnęła się do niego. W odpowiedzi pokazał
jej dwa palce złożone w znak wiktorii.
Na plażę szło się ścieżką wydeptaną w jeżynowych zaroślach, w
miejscu, gdzie gęstwina naturalnie się rozstępowała. Dalej droga
prowadziła skosem przez wysokie trawy, za którymi, nieco poniżej,
zaczynał się już piasek. Był sypki. Archie z trudnością utrzymywał
na nim równowagę. Wszędzie popiół i kawałki kości", przypomniał
sobie. Przed nim niespiesznie toczyła swoje brunatne wody
Columbia, na której drugim brzegu był już stan Washington. W
odległości kilkuset metrów od wylotu ścieżki detektyw dostrzegł
grupę funkcjonariuszy z oregońskiej drogówki, stojących na
gliniastym brzegu rzeki.
Na plaży czekała już na nich Claire Masland. Miała na sobie dżinsy,
gładki czerwony T-shirt i wiatrówkę, którą zdjęła i przewiązała
wokół bioder. Archie nigdy jej o to nie pytał, ale miał wrażenie, że
Claire jest turystką, z takich, które dużo chodzą i nocują pod
namiotem. A zimą pewnie jezdzi na nartach. Albo nawet, jasna
cholera, wędruje na rakietach śnieżnych. Przy pasku jego
podwładnej wisiała odznaka, a na koszulce pod pachami ciemniały
plamy potu. Dołączyła do nich i ruszyli razem w kierunku miejsca,
gdzie znajdowały się zwłoki.
- Znalazł ją nudysta, około dziesiątej - odezwała się Claire. -Musiał
wrócić stamtąd do samochodu, a potem dojechać do domu, więc
zadzwonił do nas dopiero o dziesiątej dwadzieścia osiem.
- Zwłoki wyglądają tak samo jak poprzednio?
- Identycznie.
Archie myślał gorączkowo. To nie miało sensu. Morderca zwiększył
tempo, ale zbyt nagle, zbyt gwałtownie. Przecież lubił
przetrzymywać ofiary. Dlaczego z tą postąpił inaczej? Może uznał,
że musi się jej pozbyć?
- Boi się - powiedział. - Wystraszyliśmy go.
- Czyli ogląda wieczorne wiadomości - wywnioskował Henry.
Napędzili mu strachu, a on pozbył się ciała. I co teraz? Porwie
kolejną ofiarę. Będzie musiał. Archie poczuł w gardle kwaśne pie-
czenie. Sięgnął do kieszeni, wyjął tabletkę na zgagę i rozgryzł ją
nerwowo. Spłoszyli go. Teraz będzie musiał zabić kolejną
dziewczynę.
- Kto już przyjechał? - zapytał podwładną.
- Greg. Josh. Martin. Anne będzie za jakieś dziesięć minut.
- To dobrze. Chcę z nią pogadać.
Archie nagle stanął jak wryty, a inni przystanęli razem z nim. Od
miejsca zbrodni dzieliło ich już tylko kilkanaście metrów. Na-
słuchiwał przez chwilę.
- Co jest? - zapytała Claire.
- Dziennikarze przylecieli - odpowiedział, unosząc wzrok i patrząc
ze zbolałą miną na dwa śmigłowce, które w tej samej chwili
wychynęły zza linii drzew. - Lepiej rozstawcie namiot - polecił.
Claire skinęła głową i zawróciła pospiesznie w kierunku parkingu.
Archie odwrócił się do Susan, która zapisywała w swoim notatniku
stronę za stroną, zapełniając papier dużymi, pochyłymi literami.
Wyczuwał wyraznie jej ekscytację; przypomniał sobie dzień, kiedy
on i Henry pojechali na wezwanie do tamtej pierwszej ofiary
Gretchen Lowell. Czuł się wtedy podobnie, ale z biegiem czasu mu
to przeszło.
- Susan - powiedział. Dziennikarka uniosła palec, prosząc o chwilę
[ Pobierz całość w formacie PDF ]