[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Nate Spoda włączy! CD. Nacisnął przycisk odtwarzania.
Na ogół póznym wieczorem słuchał Debussy'ego i Ravela - czegoś kojącego. Dziś jednak zdecydował
się na utwór Sergiusza Prokofiewa. %7ływiołowy i porywający. Pasował do nastroju Nate'a.
Całymi dniami słuchał muzyki klasycznej, która sączyła się na werandę przez głośniki za tysiąc
dolarów. Często śmiał się w duchu, przypominając sobie, jak kiedyś w mieście pewien sprzedawca
zboża wspomniał, że podobno słucha "satanistycznej" muzyki. Nie był pewien, o jaki utwór na cześć
diabła mogło chodzić, ale pora wskazywała na to, że do uszu agenta handlowego dobiegły dzwięki
Rachmaninowa.
Przykro mi, chłopcy, że to nie poczciwe country...
Obszedł dom i wyłączył wszystkie światła, zostawiając tylko lampki oświetlające obrazy Miro i
Jacksona Pollocka - też współgrały z jego nastrojem. Niedługo będzie musiał jechać do Paryża.
Zaprzyjazniony marszand zdobył dwóch małych Picassów i obiecał Nate'owi prawo wyboru. Tęsknił
też za Jeanette; nie widział jej od miesiąca.
Wyszedł na werandę.
Dochodziła północ. Usiadł w fotelu bujanym swojej matki - wiernej kopii fotela Kennedy'ego - i
spojrzał w górę. Zazwyczaj o tej porze roku nad doliną Shenandoah unosiła się zbyt gęsta mgła, aby
można było zobaczyć niebo - miejscowi żartowali, że Caldon powinno zmienić nazwę na Caldron*. Ale
dziś w miejscu, gdzie czerń drzew przechodziła w czerń nocnego nieba, firmament był usiany
tysiącem błyszczących gwiazd. Nate siedział tak przez kilka minut, przyglądając się z przyjemnością
gwiazdozbiorom i księżycowi.
Usłyszał kroki na długo przed pojawieniem się na ścieżce znajomej sylwetki.
- Hej! -zawołał.
* Caldron - kociot, tu: piekielny (przyp. dum.).
115
- Hej - odpowiedział Lester Botts. Wszedł zasapany po schodach i położył na werandzie cztery ciężkie
worki. Usiadł, jak miał w zwyczaju, nie na krześle, lecz na szarych deskach, opierając się plecami o
słupek.
- Zostawiłeś ponad dziewięćdziesiąt tysięcy? - zapytał Nate.
- Przepraszam. - Lester skulił się, jak zawsze pełen szacunku wobec szefa. - Pomyliłem się przy
liczeniu.
Nate parsknął śmiechem.
- To chyba był dobry pomysł.
Przypuszczał, że Boz i Ed daliby się złapać na lep, nawet gdyby podrzucili im w jaskini i samochodzie
trzydzieści czy czterdzieści tysięcy. Wystarczy pomachać człowiekowi przed nosem forsą dwa razy
większą od jego rocznych zarobków, wolną od podatku, a w dziewięciu na dziesięć przypadków już
jest kupiony. Ale ze względu na kaliber tej sprawy prawdopodobnie rozsądniej było założyć trochę
tłustszą przynętę.
Mimo to Nate i Lester zgarnęli prawie czterysta tysięcy.
- Naprawdę musimy czekać? - zapytał Lester. - Przecież to gotówka.
- Tym razem lepiej naprawdę uważać - odparł Nate.
Z zasady nigdy nie działali w Wirginii. Zwykle jezdzili do Nowego Jorku i Kalifornii albo na Florydę. Ale
gdy Nate dowiedział się od wspólnika w Waszyngtonie, że miejscowy oddział Armored Courier
przygotowuje transport gotówki do nowego banku w Luray, nie mógł się oprzeć pokusie. Nate
wiedział, że furgonetką pojadą zupełnie zieloni konwojenci, którzy dotąd prawdopodobnie kursowali
tylko z wypłatą do miejscowych fabryk. Pieniądze oczywiście były nęcące. Sprawa została
przesądzona jednak dopiero wtedy, gdy Nate doszedł do wniosku, że aby numer się udał, będą
potrzebowali dwóch nieświadomych uczestników, najlepiej policjantów. Nie miał żadnych
wątpliwości, kogo wybrać; urazy okresu dojrzewania mają równie długi żywot jak zadry w sercu
odtrąconych kochanków.
- Musiałeś do niego strzelać? - spytał Nate. Miał na myśli konwojenta. Jedna z ich zasad brzmiała:
wymiana ognia tylko w wypadku absolutnej konieczności.
- To był dzieciak. Wyglądał, jak gdyby naprawdę chciał sięgnąć po swojego glocka. Byłem ostrożny,
przetrąciłem mu tylko ze dwa żebra.
Nate pokiwał głową ze wzrokiem utkwionym w niebie. Miał nadzieję, że zobaczy spadającą gwiazdę.
Nie zauważył ani jednej.
[ Pobierz całość w formacie PDF ]