[ Pobierz całość w formacie PDF ]

nieczystości. Formułka ta nic nie znaczyła; wyglądała jak zdanie z gazety i nie
mogła wzbudzić w nim skruchy. Znów zaczął:  Spałem z kobietą i usiłował
wyobrazić sobie, że drugi ksiądz pyta go:  Ile razy? Czy była zamężna?  Nie. Nie
myśląc o tym, co robi, znów się napił. W chwili gdy dotknął językiem płynu, przyszła
mu na myśl córka, tak jak wyłoniła się z oślepiającego żaru: smutna, nieszczęśliwa,
omroczona przedwczesną wiedzą.  O Boże, pomagaj jej - powiedział. - Niech ja będę
potępiony, zasługuję na to, ale ona niech żyje na wieki. To była miłość, jaką
powinien był czuć dla każdej duszy na świecie. Cała obawa i pragnienie zbawienia
skupiły się niesłusznie na tym jednym dziecku. Zaczął płakać. Miał uczucie, jakby
musiał bezsilnie patrzeć z brzegu na nią, gdy ona topi się powoli, ponieważ on
zapomniał pływać. Pomyślał sobie, że taką miłość powinien był czuć zawsze do
wszystkich. Usiłował odwrócić myśl ku Metysowi, ku porucznikowi, nawet ku
dentyście, z którym kiedyś siedział parę minut, ku dziecku na plantacji bananowej.
Przywoływał długo szereg twarzy dobijających się do jego uwagi jak do ciężkich
drzwi, które nie chcą ustąpić. Bo oni wszyscy także byli w niebezpieczeństwie.
 Pomóż im, Boże - modlił się, ale w chwili modlitwy znów myśl wróciła do stojącej
obok śmietniska dziewczynki i wiedział, że tylko za nią się modli. Jeszcze jedna
klęska. Po chwili znowu zaczął:  Byłem pijany... nie wiem, ile razy. Zaniedbywałem
wszystkie obowiązki. Grzeszyłem brakiem miłości...  Słowa znowu stawały się
konwencjonalne, wyprute z treści. Nie miał spowiednika, który odwróciłby jego
umysł od formułki do faktu. Pociągnął jeszcze łyk koniaku i podniósł się, czuł ból
zdrętwiałych mięśni. Podszedł do drzwi i wyjrzał przez kraty na widoczny w świetle
księżyca rozgrzany dziedziniec. Widział policjantów w hamakach, z wyjątkiem
jednego, który nie mógł zasnąć i leniwie bujał się w górę, w dół, w górę, w dół.
Wszędzie panowała dziwna cisza, nawet w innych celach. Sprawiało to wrażenie, jak
gdyby cały świat taktownie się odwrócił, żeby uniknąć patrzenia na jego śmierć.
Poszedł po omacku wzdłuż ściany do najdalszego rogu i usiadł z butelką między
kolanami. Gdybym tylko nie był bezużyteczny, zupełnie bezużyteczny - pomyślał. Te
osiem ciężkich, beznadziejnych lat wydawały mu się tylko karykaturą służby
kapłańskiej: kilka komunii, parę spowiedzi i bezustannie zły przykład. Myślał:
Gdybym miał choć jedną duszę do ofiarowania, żeby móc powiedzieć:  Patrz, co ja
zrobiłem . Ludzie umierali za niego. Zasługiwali na świętego. Gdy myślał o nich,
czuł posmak goryczy, że też Bóg nie uznał za stosowne zesłać im świętego. Padre
Jose i ja - myślał. - Padre Jose i ja. Znowu pociągnął z butelki. Przyszły mu na myśl
zimne twarze świętych, które go odpychały. Ponieawż był sam, noc mijała wolniej niż
w czasie poprzedniego pobytu w więzieniu. Trochę snu zaznał tylko dzięki
koniakowi, który skończył pić około drugiej nad ranem. Mdliło go ze strachu, bolał
żołądek, alkohol wysuszył mu usta. Zaczął mówić do siebie, bo nie mógł znieść
dłużej milczenia. W swej niedoli żalił się:  Wszystko to pięknie... dla świętych . A
potem:  Skąd on wie, że to tylko trwa sekundę? Jak długa jest sekunda? Zaczął
płakać, lekko uderzając głową o ścianę. Ojcu Jose dali szansę, ale jemu nigdy. Może
im się to wszystko pomyliło... po prostu dlatego, że tak długo im się wymykał. Może
naprawdę myśleli, że odrzuci warunki, które przyjął padre Jose, że nie będzie się
chciał ożenić, że jest dumny. Może, jeśli sam to zaproponuje, jeszcze ujdzie losowi.
Nadzieja uspokoiła go na chwilę i zasnął z głową opartą o ścianę. Miał dziwny sen.
Zniło mu się, że siedział przy kawiarnianym stoliku przed głównym ołtarzem katedry.
Przed nim stało sześć dań, które jadł z apetytem. Pachniało kadzidłem i panował
dziwnie podniosły nastrój. Dania te - jak zwykle jedzenie w snach - nie miały
specjalnego smaku, ale czuł, że gdy je zje, podadzą mu potrawę najlepszą ze
wszystkich. Przed ołtarzem ksiądz odprawiał mszę, ale nie zwracał na niego uwagi.
Nabożeństwo zdawało się go już nie obchodzić. W końcu wszystkie sześć talerzy
było pustych. Ktoś niewidoczny zadzwonił na Sanctus i celebrans ukląkł przed
podniesieniem Hostii. Ale on nadal siedział, nie zwracając uwagi na Boga nad
ołtarzem, jak gdyby to był Bóg dla innych ludzi, a nie dla niego. Wtem kieliszek
stojący obok jego talerza zaczął się napełniać winem. Spojrzał w górę i zobaczył, że
obsługuje go dziewczynka z plantacji bananowej.  Wzięłam to z pokoju ojca -
powiedziała.  Nie ukradłaś?
 Niezupełnie - odparła swym starannym, precyzyjnym głosem.  To bardzo
ładnie z twojej strony - odpowiedział. - Zapomniałem szyfru... Jak on się nazywa?
 Morse.
 Tak. Właśnie Morse. Trzy długie stuknięcia i jedno krótkie. Natychmiast
rozpoczęły się stukania. Stukał ksiądz przy ołtarzu, stukało całe niewidzialne
zgromadzenie wiernych wzdłuż naw. Trzy długie i jedno krótkie.  Co to jest? -
spytał.  Wiadomości - powiedziała dziewczynka wpatrując się w niego surowym
spojrzeniem, w którym przebijało zainteresowanie i poczucie odpowiedzialności.
Zwitało już, gdy się ocknął. Obudził się z ogromnym uczuciem nadziei, która
opuściła go momentalnie i całkowicie na widok więziennego dziedzińca. Był to ranek
jego śmierci. Przycupnął na ziemi, z pustą butelką po koniaku w ręku, usiłując
przypomnieć sobie akt żalu.  O Boże, żałuję i proszę o zmiłowanie za wszystkie moje
grzechy... Ukrzyżowany... zasługuję na wszystkie twe okropne kary. Mieszały mu
się myśli, umysł był gdzie indziej. Nie zawsze o dobrą śmierć człowiek się modli. Na
ścianie celi zauważył własny cień, który miał wygląd dziwaczny i groteskowo
nieważny. Jakim głupcem był, uważając, że jest dość silny, aby zostać, gdy inni
uciekli. Jaki marny ze mnie człowiek - myślał - i jaki bezużyteczny. Nie robiłem
nigdy nic dla nikogo. Równie dobrze mógłbym nigdy nie żyć. Jego rodzice nie żyli...
wkrótce zginie po nim nawet pamięć... może mimo wszystko nie był naprawdę
godzien piekła. Azy spływały mu po twarzy. W tej chwili nie obawiał się potępienia...
nawet obawa przed bólem ustąpiła na dalszy plan. Czuł się tylko ogromnie
zawiedziony, że musi iść do Boga z próżnymi rękami, że w ogóle nic nie zdziałał. W
tej chwili wydawało mu się, że całkiem łatwo można było zostać świętym. Wymagało
to tylko odrobiny kontroli nad samym sobą i nieco odwagi. Czuł się jak ktoś, kto
utracił szczęście tylko dlatego, że spóznił się o parę sekund na wyznaczone miejsce. [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • juli.keep.pl