[ Pobierz całość w formacie PDF ]

oświetlony korytarz. Wzdłuż niego po jednej stronie widać było biurka, po drugiej otwarte
kantory. W pierwszym po lewej więzniowie opróżniali kieszenie i zostawiali wszystkie
rzeczy osobiste. W następnym kantorze robiono im odciski palców, a w trzecim wydawano
odzież więzienną, w którą przebierali się w szatni na końcu lewej strony korytarza.
Naprzeciw szatni znajdowały się zakratowane drzwi z tabliczką  Pokój odwiedzin . Dalej,
wzdłuż całej prawej strony korytarza stały biurka. Przy niektórych siedzieli policjanci i
przesłuchiwali osoby, które zamykano w więzieniu.
- Tutaj, chłopcy - zawołał policjant za pierwszym biurkiem. - Andrews i Crenshaw?
Prywatni detektywi?
Skinęli głowami, przełykając ślinę. Policjant napisał na maszynie, na odpowiednim
druku, ich nazwiska i adresy. Następnie wystukał nazwisko więznia, z którym chcieli się
widzieć, podali też cel wizyty.
- Okay, stańcie tu pod ścianą.
Gdy stanęli, jak im kazano, inny policjant zrewidował ich szybko i z wprawą, czy nie
posiadają broni lub innego przedmiotu, który pomógłby więzniowi w ucieczce. Pete cieszył
się, że nie wziął dziś ze sobą swego wojskowego noża. Następnie pierwszy policjant
zaprowadził ich pod zakratowane drzwi, otworzył je kluczem i wpuścił ich do środka.
Znalezli się w długim, wąskim pokoju, przedzielonym wzdłuż niskim, szerokim
kontuarem. Na nim umocowany był podwójny rząd trójściennych kabin. Kabiny jednego
rzędu otwierały się na stronę drzwi, przez które weszli, drugiego na przeciwległą ścianę, w
której znajdowały się zakratowane drzwi, wiodące do więzienia. Siedzący w kabinach
widzieli się ponad barierą sięgającą wysokości brody. Odwiedzający i więzniowie mogli więc
widzieć się z ustawionych naprzeciw siebie kabin i rozmawiać, nie mogli jednak niczego
sobie podać nad barierą, nie zwróciwszy uwagi dyżurującego policjanta.
Bob i Pete usiedli w jednej z kabin. Wkrótce drzwi po drugiej stronie otworzyły się i
strażnik więzienny wprowadził Pica. Pico usiadł za barierą naprzeciw chłopców.
- Cieszę się, że przyszliście, ale niczego mi nie trzeba - powiedział cicho.
- Wiemy, że nie rozpaliłeś tego ogniska! - zawołał Pete.
Pico uśmiechnął się.
- Ja też to wiem. Niestety, szeryf tego nie wie.
- Ale my myślimy, że możemy to udowodnić - powiedział Bob.
- Udowodnić? Jak, chłopcy?
Powiedzieli mu, co przypomnieli sobie w związku z kapeluszem.
- Tak więc - mówił Bob - o trzeciej po południu pod szkołą w Rocky Beach wciąż
nosiłeś kapelusz. Dopóki wszyscy nie przyjechaliśmy do hacjendy, nie mogłeś go zostawić
koło ogniska na ranczu Norrisa. A wtedy pożar już się zaczął, wzniecony przez kogoś innego!
Picowi zabłysły oczy.
- A więc mój kapelusz dostał się na ziemię Norrisów po wszczęciu pożaru! Wspaniale,
chłopcy! Doprawdy, jesteście bardzo dobrymi detektywami. Tak, mój kapelusz musiał się
tam znalezć przypadkowo lub...
- Lub ktoś położył go tam celowo! - dokończył Bob.
- %7łeby móc mnie fałszywie oskarżyć - skinął głową Pico. - Ale nie możecie
udowodnić, że nosiłem kapelusz w szkole. To tylko słowa.
- Tak - przyznał Bob - ale znamy prawdę i teraz musimy tylko odkryć, jak kapelusz
znalazł się koło ogniska.
- Musimy więc wiedzieć, gdzie go zostawiłeś - powiedział Pete. - Miałeś go w szkole i
pamiętam, że nosiłeś go w składzie złomu. A na ciężarówce?
- Na ciężarówce? - Pico zmarszczył czoło. - Tak, wszyscy siedzieliśmy na platformie
ciężarówki. Opowiadałem o mojej rodzinie. Być może... nie, nie jestem pewien. Nie
pamiętam, żebym zdjął kapelusz ani żebym go nosił!
- Musisz sobie przypomnieć! - powiedział Pete z naciskiem.
- Myśl! - naglił Bob.
Lecz Pico tylko patrzył na nich bezradnie.
Diego westchnął ze znużeniem i przesunął aparat do odczytywania mikrofilmów na
następną stronę starej gazety. Jupiter wysłał go tutaj do Biblioteki Publicznej w Rocky Beach,
kiedy się dowiedzieli, że Towarzystwo Historyczne nie ma pełnego zbioru starych gazet.
Diego przeglądał numery tygodnika, wydawanego w Rocky Beach w 1846 roku, z okresu
dwu miesięcy. Był teraz przy czwartym tygodniu pazdziernika. Jak dotąd, znalazł bardzo
mało. Nic nie pisano o don Sebastianie, poza wzmianką o jego śmierci. Krótka relacja była
wyraznie oparta na raporcie sierżanta Brewstera i nie wnosiła nic nowego.
Diego znowu westchnął i się przeciągnął. W czytelni panowała cisza, którą zakłócał
jedynie szum deszczu za oknami. Zabrał się dla odmiany do małej sterty książek, leżących na
stole obok niego. Były to dziewiętnastowieczne wspomnienia i pamiętniki miejscowych
obywateli.
Diego otworzył pierwszą książkę i zaczął szukać zapisów z połowy września 1846
roku.
Jupiter zamknął kolejny, piąty, z przeczytanych dzienników i wsłuchał się w szum
deszczu za oknem Towarzystwa Historycznego. Stare, ręcznie pisane dzienniki hiszpańskich
osadników były fascynujące i Jupiter musiał sobie przypominać, że winien się ograniczyć
jedynie do zapisów z okresu, w którym miała miejsce ucieczka don Sebastiana. Ale na razie,
nawet zapiski z tych burzliwych dni września 1846 roku nie dały mu nic.
Zniechęcony, bez większej nadziei otworzył szósty dziennik. Wreszcie chociaż nie
musiał się męczyć z odczytywaniem zapisów. Szósty dziennik pisany był po angielsku, przez
podporucznika kawalerii w amerykańskiej armii najezdzców Fremonta.
Jupiter odszukał strony z połowy września i zaczął szybko czytać.
Dziesięć minut pózniej pochylił się nagle, podekscytowany, i raz jeszcze przeczytał
uważnie stronę w dzienniku dawno zapomnianego podporucznika. Następnie zerwał się z
miejsca, zrobił odbitkę, zwrócił stare dzienniki historykowi i wyszedł spiesznie w deszcz.
W więziennym pokoju odwiedzin Pico ponownie potrząsnął głową.
- Nie mogę sobie przypomnieć, chłopcy. Wybaczcie.
- W porządku - powiedział Bob uspokajająco. - Przejdzmy to krok po kroku. A więc
miałeś kapelusz pod szkołą. Jupiter pamięta to wyraznie i myślę, że ja też. Teraz...
- Założę się, że Chudy i nawet ten Cody też pamiętają, tylko czy zechcą się przyznać -
wtrącił Pete z goryczą.
- Nie zechcą - powiedział Bob. - Pete jest zupełnie pewien, że w składzie złomu wciąż
miałeś kapelusz. Na ciężarówce mówiłeś nam o nadaniu ziemi Alvarom. Pamiętam, że
wskazywałeś nam miejsca, nie trzymałeś więc kapelusza w ręce. Było wietrzno i chłodno,
więc prawdopodobnie miałeś go dla osłony na głowie.
- Następnie przyjechaliśmy do hacjendy - podjął Pete. - Wysiedliśmy wszyscy i
rozmawiałeś z wujkiem Tytusem o posągu Cortesa. Co potem, Pico? Czy może poszedłeś do
domu i tam zostawiłeś kapelusz?
- No... - Pico myślał z natężeniem. - Nie, nie wchodziłem do domu. Ja... my wszyscy...
czekaj! Tak, zdaje się, że pamiętam!
- Co?! - wykrzyknął Pete.
- Mów - naglił Bob.
Oczy Pica błyszczały.
- Wszyscy poszliśmy prosto do stajni obejrzeć rzeczy, które chciałem sprzedać panu
Jonesowi. W stajni było mroczno i rondo kapelusza rzucało mi cień na oczy. Kapelusz
przeszkadzał mi, więc go zdjąłem i... - Alvaro popatrzył na chłopców - powiesiłem na kołku
przy drzwiach! Tak, jestem pewien. Powiesiłem go w stajni i potem, gdy Huerta i Guerra
krzyczeli  pożar , wybiegłem wraz z wami i zostawiłem kapelusz w stajni!
- Więc tam powinien być, a nie obok ogniska na ranczu Norrisów - powiedział Bob.
- No, to znaczy, że ktoś go zwędził ze stajni, nim się zapaliła, i położył koło ogniska,
żeby wrobić Pica! - wykrzyknął Pete.
- Ale wciąż nie mamy żadnego dowodu - powiedział Pico.
- Może znajdziemy jakiś dowód rzeczowy w stajni, jeśli nie wszystko się spaliło! -
zawołał Bob. - Chodzmy, Pete, opowiedzieć wszystko Jupe owi.
Chłopcy pożegnali się z więzniem i wyszli spiesznie. [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • juli.keep.pl