[ Pobierz całość w formacie PDF ]
nich, tłumiąc łzy. Tylko Jurek podpatrzył parę razy, że płakała, lecz ona uprosiła go, aby nic
nie mówił rodzicom.
Mamie i ojczusiowi nie powiem, boby się zmartwili odrzekł rezolutnie ale do pana
Waldemara napiszę, jak jeszcze raz zobaczę, że beczysz. Poczekaj, on ci da dobrą burę. Cóż
to! będziesz mi tu wyprawiała beki, mając takiego narzeczonego? Taki dzielny i dobry, a ona
jeszcze nierada? niewdzięcznica jedna! %7łebyś za tego Trestkę szła za mąż, to i ja bym beczał
razem z tobą, bo mu ciągle binokle z nosa lecą, a on podnosi i takie brzydkie miny robi. Ale
za ordynata? ej, Stefa, Stefa!
Jurku, nie dokuczaj mi, proszę cię. Widzisz, jakiś ty niedobry? żaliła się rozdrażniona
Stefcia.
No, już nie będę, nie tylko nie becz. Dlatego pan Adam dobrze mówi, że arystokracja to
nicpotem. Na ordynata niby inaczej patrzy, ale zawsze i on z nich, a pan Adam mówi, że nig-
dy nie wiadomo, co arystokrata ma za skórą.
Stefcia rozpłakała się. Chłopak przypadł do jej kolan i obejmując ją wołał żałośnie:
Stefciu! Stefulu! nie płacz! Ja głupi jestem i pan Adam też. Już nigdy nic nie powiem
na arystokrację, tylko nie płacz. Kwiatów ci narwę, Stefa. W gimnazjum będę mądrzejszy.
Tak się zawsze kończyły napaści Jurka na Stefcię. Chłopak z dumą opowiadał wszystkim
o mającym nastąpić po wakacjach wyjezdzie do szkół warszawskich i nawet nauczycielowi
nie pozwolił nad sobą przewodzić. Chwalił się, że ordynat obiecał mu pokazać stajnię i psiar-
nię głębowicką. Jurek był to urwis co się zowie, ale dobry chłopak; kochał obie siostry, cho-
ciaż małej Zosi często dokuczał, wydając za mąż jej lalki w taki sposób, że od ślubu wracały z
powykręcanymi nogami i rękoma.
Widzisz, bo to drugi narzeczony je odbijał tłumaczył Jurek zmartwionej dziewczynce.
131
Sam rozkoszował się wspaniałym kucem w pełnym rynsztunku, którego dostał od ordynata na
imieniny.
Dla Stefci miał cześć wyjątkową i był jej wdzięczny za to, że nie odrzucała jego towarzy-
stwa na przechadzkach.
Chłopak usługiwał siostrze z zapałem. Gdy Stefcia rysowała kredkami z natury widoki
ruczajewskie, nosił za nią przybory malarskie i wyszukiwał najpiękniejsze miejsca do szki-
cowania. Ale gdy Stefcia próbowała węglem zrobić z fotografii portret ordynata, ciągle jej
przeszkadzał, wołając:
Niepodobny! Peckasz. Wstydz się tak mazać narzeczonego.
Pewnego popołudnia Stefcia otrzymała list od Waldemara z Warszawy. List ten wstrzą-
snął nią.
Za dziesięć dni nasz ślub? Tak prędko! zawoła zdumiona.
I nagle wydało jej się to takim niepodobieństwem, że aż powtórzyła drugi raz:
Za dziesięć dni mój ślub z nim z Waldemarem... z Waldym...
A po chwili dodała ciszej, jakby z przestrachem:
Z Waldemarem Michorowskim, ordynatem głębowickim... czy to możliwe?...
Zamyśliła się z trwogą w sercu.
On przyjedzie, zabierze ją do Warszawy, pojadą wszyscy... ona zostanie jego żoną... Mi-
chorowską... A co będzie potem?... szczęście czy niedola?
Chodziła po ogrodzie rozgorączkowana. Pod jej stopy padały białe kwiatki wiśniowych
kwiatów, ścieląc się jak ślubny kobierzec. I woń płynęła słodka z rozkwitłych drzew. I ciepłe
a trzezwe prądy przenikały powietrze. Stefcia chodząc zamyślona, spoglądała na ćmę krążą-
cych motyli, słuchała brzdęku pszczół i gwizdu wilgi. Czasem zagruchał dziki gołąb lub za-
świstał kos. Wszystkim tym głosom wtórowała kukułka.
To było przed rokiem w borku w Słodkowcach myślała Stefcia tak jest i w parku
głębowickim. Już wkrótce ja tam zostanę na zawsze z nim. Waldy ze mną!... Boże! ile zmian
przez ten rok, ile szczęścia!
Stefcia powróciła do swego pokoju, niosąc pęk świeżych rozkwitłych konwalii. Pokoik
jej wyglądał jak jeden ogród, bo ordynat co tydzień przysyłał narzeczonej kwiaty z Głębowicz
albo z Warszawy. Przysyłał nawet z Petersburga, gdzie bawił kilka dni w sprawach towarzy-
stwa rolniczego. Jurek nanosił do pokoju siostry mnóstwo kwiatów polnych i całe misy roz-
kwitłych niezapominajek oraz nenufarów; z wielkim trudem wyławiał je ze stawu. Nawet
Zosia obdarzała ją czasem garstką zmiętych narcyzów, mówiąc ze smutną minką:
Ty już pojedziesz od nas z tym ładnym panem. Zosia ci narwała kwiatków, żebyś ją
kochała. Będziesz?
Stefcię takie dowody pamięci małego rodzeństwa rozrzewniały bardzo i ujrzawszy kilka
bratków na stoliku, związanych trawą, pomyślała z uśmiechem.
Pewno prezent od Zosi. Pójdę się z nią pobawić.
Ale myśl jej skierowała się w inną stronę. Stefcia otworzyła szafę. Wisiała w niej suknia
ślubna, przysłana przed paru dniami z Warszawy. Wyjęła ją i rozłożywszy na kanapce, za-
częła oglądać. Suknia była śliczna. Na białym atłasie rzucona, cieniuchna, przezrocza gaza,
matowa i piękna, przeświecała delikatnie świeżym połyskiem. Bardzo długi tren w jedwabi-
stych zwojach gazy dodawał sukni dziwnego majestatu. Stefcia ułożyła na sofce zgrabne atła-
sowe pantofelki i stała zamyślona, patrząc na tę szatę jaśniejącą, niby anielską. Nagle otrzą-
snęła się i zawołała do siebie głośno:
Włożę ją. Zobaczę, jak będzie.
Zaczęła się ubierać, ale z trudnością mogła sobie poradzić z masą gazy i atłasów. Jednak
włożyła cały strój ślubny, nawet niezmiernie długi welon upięła na głowie, ubierając konwa-
liami w girlandkę. Wieniec ślubny i kwiaty przy boku miała mieć z pomarańczarni głębowic-
kiej zupełnie świeże.
132
Gdy w wysokim lustrze zobaczyła odbicie swej postaci, radosny uśmiech okrasił jej bla-
dawą twarzyczkę.
Długi czas oczu nie mogła oderwać od zwierciadła. Suknia, wytwornie, ale skromnie
zrobiona, leżała na niej z wykwintną elegancją. Opływały ją gazy jak białe mgły, jak obłoki
przejrzyste i powiewne. Delikatne jedwabne fale welonu tworzyły cudne a niepochwytne tło
dla jej stylowej główki w masie włosów, połyskujących złotem, i dla jej rysów, rzezbionych
subtelnie, z artyzmem, jakby z jednej perły w przedświcie jutrzenki. Stała tak młoda, wiotka,
tchnąca czarem, jakby przed chwilą sfrunęła z obłoków, tych tam różowości i delikatnych
lazurów górnych. Oczy jej rozbłysły szczęściem.
Dla niego się tak ubiorę myślała z rozrzewnieniem. Co on powie, jak mię taką zo-
baczy?
Zmrużyła oczy i ujrzała w wyobrazni Waldemara niby żywego. W czarnym fraku, z bia-
łym gorsem, z kwiatem pomarańczowym w klapie, nachyli się do niej i powie tym swoim
dzwięcznym barytonem:
Jedyna moja, malutka! Jakaś ty urocza, cudzie mój!...
I zadrżą mu jego pyszne usta, poruszą się nozdrza i cała twarz męska, szczupła nabierze
znanego Stefci wyrazu słodyczy, którą tylko ona wywołać potrafi w tych energicznych ry-
sach. W szarych zrenicach błyśnie mu tryumf i duma, rzut gorącej krwi ożywi jego smagławą
cerę. On ją zdobył, on ją będzie miał.
Stefcia, uśmiechnięta, otworzyła oczy i szepnęła cichutko:
Za dziesięć dni już! już! Czego się boję?... Tyle szczęścia!
Weszła pani Rudecka. Krzyknęła lekko na widok córki. Chwilę stała zapatrzona i wycią-
gając do niej ręce zawołała:
Jakaś ty śliczna, Stefciu!
Czy i on to samo powie, mamo? i Waldy?...
Zliczna jesteś, twój Waldy zachwyci się tobą na nowo.
Ukazał się pan Rudecki z listem w ręku.
Stefciu?... Aa!
Popatrzył na córkę rozradowany.
Wspaniała jesteś!
Pani ordynatowa Michorowska rzekła przeciągle matka, lubując się trochę brzmie-
niem tych słów.
[ Pobierz całość w formacie PDF ]