[ Pobierz całość w formacie PDF ]
świeżego leśnego powietrza.
- Otworzyć? - wskazałem małą kłódkę.
- Nie wiem...
- Jeśli to zwyczajny kibel, to zamknę - zaproponowałem. - Jeśli to magazyn sprzętu
kłusowników, to nie będziemy niczego dotykali, tylko zawiadomimy policję.
- Może się również okazać, że to budka, w której drwale trzymają piły i siekiery
- podsunęła Zosia. - Nie będziemy wiedzieli, dopóki nie otworzymy.
- No to do dzieła - wsadziłem do zamka kawałek stalowego drutu i pogmerałem przez
chwilę. Ramię kłódki odskoczyło. Otworzyłem szeroko drzwi.
Z naszych gardeł wyrwał się chóralny jęk. Domniemana wygódka była wyłącznie
atrapą. W lesie stała jej zewnętrzna powłoka. Pośrodku widać było szyb prowadzący gdzieś w
głąb, z przyczepioną do ściany metalową drabinką. Mimo woli parsknąłem śmiechem.
- To my łazimy po lesie drugi dzień, a tu ktoś... - jęknęła Zosia.
- Zbadaj to - polecił mi szef.
W torbie znalazłem latarkę. Przyświecając sobie zszedłem po kilkudziesięciu
stopniach drabinki. Dno szybu było zawalone sporymi otoczakami.
- I jak tam? - zapytał szef z góry.
- Trochę kamieni tu leży - powiedziałem. - Ale świeżo zrzucone, bo na niektórych są
ślady mchu.
- Wyciągaj, tylko ostrożnie - polecił. - Mogą być zaminowane.
Wydobywałem głazy jak Syzyf. Były przeważnie dość ciężkie, niektóre mogły ważyć
nawet czterdzieści kilogramów. Wyciągałem je po drabince, a szef z Zosią odtaczali dalej od
budki. Wreszcie spod głazów zaczęła wystawać zardzewiała metalowa klapa. Jeszcze kilka
kamieni z wysiłkiem wyciągniętych na górę i odsłoniłem ją w całości.
- I co tam jest? - zapytał szef.
- Klapa - zameldowałem.
Zszedł na dół. Klapa zaopatrzona była w solidne stalowe rygle. Ktoś zasunął je i spiął
nowiutką kłódką.
- Tej nie będę w stanie otworzyć - powiedziałem. - To gerda.
- Utnij - podał mi plecak z piłą ultradzwiękową.
Metal zaśpiewał wysoko i odrzuciłem kłódkę na bok. Rygle, choć po wierzchu nieco
obrdzewiałe, dały się łatwo przesunąć.
- Podnosić? - wskazał na uchwyt.
- Nie, pociągniemy linką z zewnątrz.
- Gdyby było zaminowane, to nadziałby się zakładający kłódkę - zauważył.
- Albo zaminował i założył kłódkę, żeby nie nadziała się przypadkowa ofiara -
zasugerowałem.
- No dobra. Róbmy tak, żeby było bezpiecznie. Przeciągnąłem przez uchwyt linkę i
wyszliśmy na zewnątrz.
- I jak tam, dużo złota? - zapytała Zosia.
- Raczej kolejne niespodzianki - uśmiechnąłem się. - Chcesz pociągnąć za ten
sznureczek?
- Jasne.
Cofnęliśmy się jeszcze kilka kroków i szarpnęła. Z lochu dobiegł zgrzyt podnoszącej
się klapy. Niespodziewanie rozległ się gwizd i coś uderzyło od środka w dach kibelka. Kula z
rewolweru.
- Samopał? - zdziwił się szef.
- Raczej człowiek - powiedziałem wyjmując gazówkę. Podszedłem ostrożnie bliżej.
- Jest tam kto? - zapytałem ostrożnie.
Spodziewałem się, że za chwile loch odpowie ogniem, ale nic takiego nie nastąpiło.
- Kim jesteś? - dobiegł mnie z dołu słaby, zachrypnięty głos.
- Paweł Daniec, Ministerstwo Kultury i Sztuki - wyjaśniłem. Do pierwszego odgłosu
przyłączył się drugi. Przez chwilę dobiegało mnie echo gorączkowych szeptów.
- Zejdz na dół, tylko bez żadnych sztuczek - powiedział pierwszy głos. - Jesteś sam?
- Jest nas więcej - powiedziałem. - I też jesteśmy uzbrojeni. Głosy przez dłuższą
chwilę naradzały się.
- Schodz - powiedział wreszcie ten pierwszy.
Oddałem szefowi finkę i ostrożnie zacząłem schodzić na dół. Poniżej klapy było
kilkanaście stopni. Wszedłem do sporej jaskini. Niewiele zdołałem zobaczyć, bo zaraz w
progu oślepiły mnie trzy latarki skierowane w moją twarz. Odniosłem paskudne wrażenie, że
wycelowano we mnie broń.
- Sięgnij do kieszeni po legitymację i powoli rzuć ją w naszą stronę - polecił ktoś.
To chyba jego głos zapraszał mnie na dół. Zrobiłem, jak mi kazał. Latarki trochę
zmieniły położenie. Jedna opadła w dół i oświetliła moje papiery.
Usłyszałem głośne westchnienie ulgi. Nieoczekiwanie zabłysły dwie lampy
turystyczne. W ich świetle spostrzegłem trzech mężczyzn leżących na ziemi. Wyglądali jak
więzniowie obozu koncentracyjnego, posiwiali, straszliwie wychudzeni, zarośnięci...
- Władysław Sobieradzki? - z trudem rozpoznałem we wraku człowieka znanego
poszukiwacza. Uśmiechnął się szeroko.
- Wezwiecie dla nas lekarzy? - zapytał. - Czternaście dni bez jedzenia. Na szczęście
mieliśmy wodę... Na dół zbiegł szef. Poznali go.
- Kto was tak urządził? - zapytał.
- Cóż... Jak to zazwyczaj w takich przypadkach, zły człowiek - Sobieradzki usiłował
się uśmiechnąć.
- A gdzie czwarty członek waszej grupy poszukiwawczej? - zapytałem.
- To on was zamknął - domyślił się szef.
- Tak. Nie chciał sobie rąk brudzić, wolał poczekać, aż umrzemy z głodu - odezwał się
młody człowiek leżący pod ścianą. - Ale nie tak łatwo zabić człowieka, który czeka okazji do
wyrównania porachunków.
- Gdy usłyszeliśmy otwieranie klapy, pomyśleliśmy, że to on wrócił - wyjaśnił
Sobieradzki. - Mieliśmy nadzieję, że będzie sam. A tu proszę, ratunek.
Pomogliśmy im wydostać się z lochu. Zaraz pobiegłem po samochód. Rozmoczyłem
w wodzie pół kilograma cukru. Wypili z wdzięcznością. Wydawali się trochę odżywać, gdy
wydostali się z podziemia, ale wiedziałem, że pomoc lekarska jest im niezbędna.
- Dokąd? - zapytałem, gdy usadowili się w samochodzie.
[ Pobierz całość w formacie PDF ]