[ Pobierz całość w formacie PDF ]
się ciebie tak szybko. Sięgnął po walkie-talkie. Kładz się
twarzą na ziemi i rozsuń szeroko nogi.
Na co ona czeka do cholery?! Na co?! Jeśli facet zawiado-
mi kumpli pilnujących Jane, wszystko na nic! Alison! Alison,
do diabła, zrób coś, nim będzie za pózno! No! Teraz!
Usłyszeliśmy ją obaj. Wiedział, że ukradkiem nie da się
przebiec spod lasu nad jezioro i że z miejsca, gdzie stał, zoba-
czy każdego, kto pokusi się o taki wyczyn. Zobaczy, uniesz-
kodliwi i dopiero wtedy pomyśli, jak bezsensownie zareago-
wał, bo tam, dokąd biegła Alison, nie było nic oprócz chłodnej
wody i piasku, nic, co stanowiłoby dla niego jakiekolwiek
zagrożenie. Ja także wiedziałem, że Alison nie zdąży dopaść
brzegu, Zresztą wcale nie musiała, wykonała swoje zadanie.
Odwróciła jego uwagę i w momencie gdy lufa F-4 przesunęła
się o kilka cali w lewo, byłem już przy nim.
Dostrzegł mnie kątem oka, błyskawicznie rozważył, które z
nas Alison czy ja bardziej mu zagraża, i wybrał mnie. Wy-
brał ciut za pózno, bo już przyłożyłem mu barkiem w żebra,
chcąc pozbawić go oddechu i obalić na ziemię. Z takiego zde-
rzenia powinien wyjść jak z wypadku samochodowego, ze
zmiażdżoną klatką piersiową, tymczasem odrzuciło go tylko
na metr, za to ja poczułem okropny ból w obojczyku. Facet
nosił kuloodporną kamizelkę. Trafiłem w jej krawędz, za-
chwiałem się i wtedy mnie dopadł.
W wolnych chwilach trenował najpewniej zapasy, bo objął
mnie wpół potężnymi ramionami, dzwignął i przycisnął do
odzianej w stal piersi. Tkwiłem w jego uścisku jak w imadle,
które, w co trudno uwierzyć, zaczęło z wolna zwierać swe
szczęki. Szarpałem się, kopałem znosił wszystko ze stoickim
spokojem i w odpowiedzi na moje nędzne ataki ścisnął mnie
jeszcze mocniej. Poczułem się nagle niczym zwierzę schwyta-
ne przez pytona, które za chwilę zdechnie z braku tchu. Lada
moment pogruchocze mi kości. Naraz pochylił się i zaczął
wyginać mój kręgosłup w niebezpieczny łuk. Gdy głowa ban-
dziora znalazła się tuż pod moją brodą, nie zwlekając ani se-
kundy, wpiłem się zębami w jego lewe ucho. Poczułem, jak
mą cienką chrząstkę, i usta momentalnie wypełniła mi ciepła,
słodkawa krew.
Zaniósł się psim wyciem, puścił mnie, ale ja nie puściłem
jego ucha. Najzwyczajniej w świecie mu je odgryzłem. Kręcił
się w kółko niczym dziecinny bąk i przyciskał dłoń do rany.
Stopą zawadził o leżący na ziemi karabin, chwycił go jak w
amoku, odbezpieczył, lecz nim zdołał wymierzyć, rozległo się
ciche tuf-tuf pistoletu Alison i facet upadł, barwiąc na czerwo-
no miałki piasek Loch Mor.
Pomogłem Alison włożyć uprząż i sprawdziłem karabiń-
czyki. Skinęła w milczeniu głową. Trzymały.
Idz moim śladem powiedziałem. Stawiaj stopy do-
kładnie tam, gdzie ja. Nie bój się, tu jest dużo szczelin. Dasz
sobie radę.
Wymacałem pierwszy chwyt dla dłoni i postawiłem nogę
na wapiennej skale. Podciągnąłem się i przerzuciłem ciężar
ciała na palce stóp, łokcie, kolana i brzuch trzymałem z dala
od ściany. Pokusa, żeby w nią wniknąć, żeby uczepić się jej
wszystkim, co popadnie, nawet zębami, jest nieodparta i rośnie
wraz z wysokością. Nie uległem, wolno i rozważnie piąłem się
w górę. Sześć metrów nad ziemią dwukrotnie pociągnąłem za
linę. Nadszedł czas na Alison.
Ubezpieczałem ją na tyle, na ile starczało mi siły i umiejęt-
ności. Zaparłszy się o skałę, naprężyłem linę, by ułatwić Ali-
son wspinaczkę. Posuwała się szlakiem, który starałem się
znaczyć mocnymi uderzeniami butów, czasami rozglądała się
niepewnie i wtedy wskazywałem najbliższą nierówność ścia-
ny. Szła i tylko to się liczyło.
Na wysokości czterdziestu metrów natrafiłem na półkę.
Miała około trzydziestu centymetrów szerokości i była dość
długa. Wdrapałem się na nią i zwróciłem i warz ku jezioru.
Alison pięła się dzielnie w górę. Podziwiałem ją. Jednocześnie
coraz bardziej mnie zastanawiała. Odważna czy nieroztropna?
Wciągnąłem ją szybko i chwilę odpoczywaliśmy.
No i jak? spytałem. Starczy ci sił?
Spojrzała na skraj urwiska, a pózniej w dół, na Loch Mor.
Wolę do góry odparła. Za nic nie zejdę z powrotem.
Dwadzieścia metrów wyżej popełniłem błąd. Lina, którą
dotąd utrzymywałem w naprężeniu, zanadto wysunęła się z
karabińczyka i wyluzowała na metr. Nic by się nie stało, gdy-
by w tym samym momencie Alison nie pośliznęła się i jej
stopy nie straciły kontaktu z podłożem. Krzyknęła głośno, na
próżno szukając dłońmi oparcia, odpadła od ściany i osunęła
się o ten nieszczęsny metr zluzowanej liny. Poczułem mocne
szarpnięcie w pasie i barkach, cudem utrzymałem równowagę
i nie odwracając głowy, zawołałem ją. Odpowiedziała na-
tychmiast. Chwilę potem lina drgnęła lekko zwiotczała. Alison
znalazła oparcie dla nóg.
Wspinaczka dłużyła się niemiłosiernie. Alison miała pora-
nione ręce, mnie pot zalewał oczy, bo chociaż słońce chyliło
się ku zachodowi, było ciepło i parno, wapień buchał żarem.
Kilka metrów w górę i odpoczynek. Znów w górę, następny
odpoczynek i tak na okrągło przez dwie godziny. O piątej
dotarłem do miejsca, gdzie stromizna przechodziła w poro-
śnięta żółtym mchem stok. Za nim, jeszcze niewidoczna znaj-
dował się cel naszej wyprawy Gorthlech House.
Obejrzałem ręce Alison. Kości były całe. Myślałem ze za-
słaniając się przed uderzeniem o skały, wywichnęła sobie sta-
wy w nadgarstkach lub łokciach. Za to wnętrza jej dłoni były
jedną krwawą raną. Kiedy osuwała się w dół, nerwowo pró-
bowała przywrzeć do ściany, a szorstki wapień jest jak pu-
[ Pobierz całość w formacie PDF ]