[ Pobierz całość w formacie PDF ]
się, palce sobie położywszy na ustach. Budynek był zamieszkany i swobodnie się rozmówić
niebezpiecznie było. Z twarzy tylko starego bartnika poznać mógł Doliwa, że mu ten dwór
nie był do smaku. Sobek oznajmił, że do koni odchodzi, a Wszebor się drewnianą zasuwą na
noc zawarowawszy, przed ogniem siadł zamyślony.
Miał się o czym zadumać. Wszystko, co tu widział, dziką, ale wielką jakąś siłę wyrażało, z
którą rozbite rycerstwo piastowskie mierzyć się nie mogło liczbą, choćby jej męstwem
sprostało. Jeszcze miał w uszach wrzawę biesiadną, wykrzyki, śpiewy i ów jęk starej,
obłąkanej niewiasty, która ucztę popsuła; przypominał sobie, co słyszał od Masława, i
trwoga a smutek serce mu ściskały. Mieliż się poddać tej sile zwierzęcej człowieka, co się
wiary wypierał i do dawnej dzikości naród chciał prowadzić? Przyszło mu na myśl i Olszowe
Horodyszcze a garstka w nim schroniona, którą zguba czekała, bo nie było środka jej
ratować.
Myślał tak, gdy jękliwe jakieś głosy obok, niedaleko słyszeć się dały. Uciszył się Wszebor,
nie śmiejąc poruszyć, aby podsłuchać. Zciany izby drewnianej cienkie były i z sąsiedniej
dochodziła go jakby przerywana rozmowa. Poznał w niej głos niewieści. Zbliżył się więc po
cichu ku przegrodzie, która go oddzielała od komór pobliskich, i ucha nadstawił. Wyrazniej
teraz mógł pochwycić jękliwy głos niewiasty i drugi, który ją zagłuszał, ciągle przerywając.
Przysunąwszy się do ściany, postrzegł dopiero Wszebor, iż w niej otwór był na kształt
okna dawniej wyciosany, który z sobą łączył dwie izby. Drewniana okiennica zasuwana
zasłaniała go tylko. Z ostrożnością Doliwa spróbował nieco odsłonić tę zaporę, która łatwo
się dała popchnąć, bo była wyschła i ledwie się trzymała. Tyle tylko odsunął jej, aby oko
mogło do komory sięgnąć i obaczyć, co się tam działo.
Z początku nie widział nic w pomroce, która panowała w szerokiej izbie, małym ogniem
dogorywającym słabo oświeconej. Wpatrzywszy się nieco, rozeznać mógł dwie postacie w
bieli, z których jedna na ziemi siedziała, druga stała nad nią. W pierwszej z nich poznał
Wszebor ową starą obłąkaną, która wpadła czasu uczty, lecz zmienioną teraz, uspokojoną, z
załamanymi na kolanach rękami, siedzącą na słomie. Na twarz jej zeschłą, pomarszczoną
padało drgające światło z ogniska. Wszeborowi zdało się, że widział z oczów jej płynące łzy.
W grubej koszuli, z bosymi nogami, na pół prawie obnażona siedziała, wzrok wlepiwszy w
ogień, i głową poruszała ciągle jak płaczki, gdy nad umarłym zawodzą.
Stojąca nad nią druga, młoda i strojna niewiasta, hoża, smukła, twarz miała jakąś
znudzoną i obojętną. Nie było na niej boleści ani współczucia, raczej zniecierpliwienie i dąsy.
Słuchaj ty, stara Wygoniowa mówiła, pochylając się do niej taki ty się swoim
szaleństwem dorobisz i doigrasz, że cię do jamy rzucą i głodem zamorzą. Co tobie się śni? Co
tobie chodzi po głowie?
Stara się ani obróciła ku mówiącej, potrząsała ciągle siwą głową, na ogień patrzała, a
słyszeć się nie zdawała.
%7łe dziś ci sto łóz nie dali, powinnaś mnie, do nóg padłszy, dziękować! Knez był
wściekły!
Dopiero na wspomnienie knezia głowę zwróciła nieco stara.
Co mówił? spytała.
Sto łóz starej wiedzmie! zawołała młoda, poprawiając włosy na główce... Sto łóz
szalonej babie!
On tak mówił? On? powoli odparła stara Wygoniowa. A sprawiedliwie!
Sprawiedliwie... czemu rozumu nie ma? szydersko to mruknęła.
Widzicie! Sami mówicie! podchwyciła młoda.
I nie będzie miała rozumu mówiła stara choćby jej i sto, i dwieście łóz dali.
Co się wam śni? poczęła druga. Kneziowi włazicie w drogę; gdyby jak drudzy zły
był, co myślicie, powiesić by kazał!
Ano! rzekła stara. Niech on każe i niechaj wieszają!
Spuściła głowę, a po małym przestanku poczęła nucić głosem ochrypłym:
Luli, mały, luli
Na ręku matuli,
Zpij mi złotko moje,
Mlekiem ja cię poję,
Krwią cię moją żywię,
%7łyj ty mi szczęśliwie,
Luli, mały, luli!
Tak to ja jemu śpiewała, gdym go karmiła, ot tymi, tymi piersiami zeschłymi dodała,
koszulę rozdzierając gwałtownie a teraz, na gałąz starą sukę! Sto łóz wiedzmie! Hej hej!
Jakże urósł szczęśliwie!
Podparła się na ręku.
To co, żeście go karmili? Choćby tak i było poczęła młoda, nogą bijąc o ziemię.
Czy to jedna mamka cudze dziecko do piersi bierze, gdy matki nie stanie?!
Mamka?! krzyknęła stara, podnosząc oczy grozne. Ty, ty jakaś, jak ty mnie
śmiesz mamką nazywać?! Mamką ja nie była! Ty, choć żoną nie jesteś, możesz się dać
całować... Na to tyś się urodziła, a do mojej piersi tylko własne dziecko usta mogło przy-
cisnąć. Ty, latawico jakaś!
Młoda kobieta gniewnie odskoczyła.
Wiedzmo ty stara! Jędzo przeklęta! A tobie co do mnie? Widziałaś, jak mnie całowali?!
Kto nie chce, to zobaczy, bo ty masz napisane na liczku zawołała stara, rozgarniając
włosy siwe. Patrzże na moją twarz, czy tam stoi, żebym ja cudzym dzieciom mamką była?
Tam stoi rozśmiała się młoda że didko ci rozum wziął i do sakwy schował. Ot co!
Ale ty się doigrasz, stara, że cię powieszą!
Ano! Wiatr mi wtedy łzy osuszy! zamruczała Wygoniowa.
Zamilkła i głowa jej znowu z ramienia na ramię smutnym jakimś rytmem przechylać się
zaczęła. Młoda stała nad nią nadąsana, zła, z brwią zmarszczoną.
Mnie tu do was przysłali odezwała się ostatni raz; bodziecie mieć rozum czy nie?
Siedzcie spokojnie, dożyjecie tak wieku, a nic wam braknąć nie będzie. Chodzić i tak siły nie
macie. Co wam zle w izbie? Jeść, pić, czego dusza zapragnie! Macie len do kądzieli, ile
prząść zdążacie. Niezimno, niegłodno! Jeszcze wam czego potrzeba? Siedzielibyście cicho!
Jakby tak wam, Zynio, to i by dosyć było, byle jeszcze chłopak przychodził! zawołała
stara. Ja zamknięta, bez słonka i powietrza nie wyżyję. Nie!
Pewnie! przerwała Zynia. Jakby wam drzwi otwarto, tak jak dziś, co przypadkiem
chłopak zapomniał zasunąć, poszlibyście ludzi straszyć i kneziowi w oczy lezć!
Bo ja mam prawo, słyszysz, ty latawico bezczesna! krzyknęła stara. Mam prawo
tam być, gdzie i on, siedzieć, gdzie on siedzi, chodzić, gdzie pójdzie... Rozumiesz!
Szyderskim śmiechem odpowiedziała Zynia:
Starej życie niemiłe!
Oj, niemiłe, niemiłe! powtórzyła, jakby do siebie i do ognia mówiąc, stara. %7łyłam
ja nadto, oczym wypłakała, ręce łamiąc połamała, piersi stękając rozbiła. Oj, życie mi
niemiłe, niemiłe! %7łyczę tobie latawico, więcej nic, więcej nic, tylko mego losu i starości mojej!
Zynia mimowolnie krzyknęła. Wyrazy te wymówione jak przekleństwo przeraziły ją.
Za co mnie tak życzycie, za co przeklinacie? odrzekła. Czy to ja swoją wolą
mówię? Niosę, co mi kazano.
Milczałabyś lepiej, milczała! odparła stara.
Zynia odstąpiła kroków kilka i zaczęła się po izbie przechadzać. Wygoniowa ani spojrzała
na nią. Kilka razy młoda wzrokiem ją wyzywała bojazliwym i nie wymogła ani rzutu oka, ani
[ Pobierz całość w formacie PDF ]