[ Pobierz całość w formacie PDF ]
ale że milczałem jak grób, doprowadziło to w końcu Jacka do pytania, czy do łazienki też
musi iść z obstawą. Zarobił za to pstryczka w ucho i tak przykry dla mnie dzień zakończył się
ogólnym śmiechem.
Następnego dnia wybieraliśmy się właśnie na plażę, gdy zadzwonił telefon.
Podszedłem do aparatu.
– Tak, słucham...
– A, witam, panie Tomaszu! Marczak się kłania – zadudniło w słuchawce.
– Dzień dobry, panie dyrektorze! Czemu zawdzięczam pański telefon?
– A temu, panie Tomaszu, że po nim zrezygnuje pan definitywnie z prywatnego śledztwa
w sprawie koron!
– Ale przecież pan sam...
– Odwołuję, panie Tomaszu, odwołuję!
– Cóż, właśnie miałem sam na jakiś czas zaprzestać...
– Nie na jakiś czas, tylko na zawsze! Policja daje sobie doskonale radę bez pana. A poza
tym – Marczak sapnął z satysfakcją – był pan, panie Tomaszu na mylnym tropie. Pańska
główna podejrzana, nie licząc oczywiście Batury, niejaka Joanna Złotnicka jest niewinna! –
znów sapnięcie.
– Zdaniem pana czy policji? – pozwoliłem sobie na uszczypliwość.
– Panie Tomaszu! – zaperzył się dyrektor. – To policja ustaliła ponad wszelką wątpliwość
alibi Złotnickiej na dwa dni z trzech, w których złodzieje przekazywali okup paserce! Poza
tym podczas konfrontacji złodziejaszkowie nie rozpoznali jej wśród dziewięciu innych
kobiet!
– Tak więc... – usiłowałem wtrącić, ale Marczak nie dał mi dojść do słowa.
– Tak więc proszę uważać moje ostatnie polecenie za wiążące! Wycofujemy się ze
sprawy koron, a pan niech sobie odpoczywa, opala się, kąpie, co pan chce, byle tylko pan
nikogo nie tropił! – w głosie Marczaka usłyszałem prawdziwą prośbę. Ale co zrobić, gdy
właśnie taki głos dyrektora już tyle razy zamiast zniechęcić, właśnie pobudzał mnie do
działania.
– Jednak, panie dyrektorze...
– Do widzenia, panie Tomaszu, do widzenia... – głos dyrektora Marczaka aż ociekał
słodyczą. Stuknęła odkładana słuchawka.
Rodzeństwo wpatrywało się we mnie w milczeniu. Marczak mówił tak głośno, że oboje
słyszeli pewnie każde słowo.
– A więc po naszej sprawie, wujku – odezwał się zbuntowanym głosem Jacek, a Zosia ze
złością potrząsnęła grzywką.
Zrobiło mi się ciepło na sercu. Choć tacy młodzi, to wiedziałem, że w potrzebie mógłbym
na nich polegać. „Oby tylko nie było trzeba” – pomyślałem przypominając sobie groźby
długowłosego. Uśmiechnąłem się, nieco z przymusem, i zdjąłem kurtkę z wieszaka:
– Wy zostajecie. Na razie! – podniosłem w górę kciuk gestem zwycięstwa.
– A wujek dokąd? – poderwała się Zosia.
– Do pani Joanny.
– Do... po co? – zająknął się Jacek.
– Przeprosić za podejrzenia – rzuciłem od drzwi.
– Ile róż pan sobie życzył – spytała sprzedawczyni w kwiaciarni na rogu.
– Siedem – odpowiedziałem machinalnie, przyglądając się purpurowym płatkom w
kroplach rosy. – Nie, przepraszam, pięć! I proszę o różowe.
Nie wiem, dlaczego wybrałem tę liczbę, ale właśnie siedem czerwonych róż zawsze
kojarzyło mi się z zakochanymi. A ja nawet nie byłem pewien w stu procentach, czy idę
przepraszać rzeczywiście niewinnie posądzoną piękną kobietę. Może podświadomie szukałem
tego tajemniczego tropu, który wbrew groźbom wszystkich długowłosych, wbrew wszystkim
dyrektorom Marczakom, wbrew niechętnym mi policjantom miał doprowadzić mnie do
wielkiego, oszałamiającego odkrycia.
Tak pogrążyłem się w rozmyślaniach, że zbyt mocno zacisnąłem palce na łodyżkach
kwiatów i nagle poczułam ukłucie kolca. Otrząsnąłem się. Tramwaj dojeżdżał do Wrzeszcza.
Możecie zapytać, dlaczego nie jechałem swym wehikułem. Odpowiedź jest prosta: jego
nader charakterystyczna budowa zbyt rzuca się w oczy i wszem i wobec głosi: „Tu jest Pan
Samochodzik”. A dyskretne sprawy wymagają dyskrecji. Nie darmo wietnamskie przysłowie
głosi: „Tylko głupiec idąc na tygrysa wali w bęben”. Aczkolwiek Joanna na pewno nie jest
[ Pobierz całość w formacie PDF ]