[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Doktor Ehrlichman przycisnął nos do szyby.
— Nie — oznajmił. — Nie ma go. Jeżeli w ogóle istniał…
— Ten człowiek istnieje, doktorze Ehrlichman — powiedział Jim. — Nawet rozmawiał
ze mną.
— Chciałbym później pogadać z tobą, Jim — oświadczył doktor Ehrlichman. — Panie
Wallechinsky, niech pan zadzwoni na policję i powie im, że to był fałszywy alarm.
— Wolałbym najpierw sprawdzić ten pokój, panie dyrektorze — mruknął
Wallechinsky.
Odpiął od pasa kółko z kluczami i wybrał ten, który otwierał drzwi do gabinetu
geograficznego. Włożył go do zamka i obrócił.
— Ten pokój wcale nie był zamknięty — stwierdził ze zdziwieniem.
— Co to ma znaczyć, że nie był zamknięty? — zapytał Ehrlichman. Złapał za klamkę i
potrząsnął nią z całej siły.
— Z całym szacunkiem, doktorze Ehrlichman… Po prostu te drzwi nie są zamknięte.
— To niech je pan otworzy.
Wallechinsky wyciągnął rękę do klamki, ale Jim powstrzymał go.
— Może ja — powiedział.
Wahał się przez moment, a potem bez najmniejszego wysiłku otworzył drzwi.
Słoneczny blask wpadł na korytarz, oświetlając ich nogi. Doktor Ehrlichman miał brązowe
trzewiki na gumowych podeszwach, Wallechinsky błyszczące czarne buty, a Jim wytarte
adidasy z niebieskiego zamszu.
Wallechinsky próbował przepchnąć się do środka, ale Jim zatrzymał go gestem
uniesionej ręki, wszedł do pokoju, rozejrzał się wokół, przykucnął i zajrzał pod biurko, po
czym odwrócił się i sprawdził, czy tamten nie ukrył się za szafą.
I wtedy znów go zobaczył. Mężczyzna nie był już ubrany na czarno, lecz na biało, i
nawet twarz miał białą — choć nadal była to twarz Murzyna. Wyglądał, jakby wytarzał się w
mące lub w popiele. Nawet źrenice jego oczu były białe jak małże.
Unosił się pod sufitem, wyciągnięty wzdłuż ściany, z rękami skrzyżowanymi na
piersiach, i patrzył na Jima tymi swoimi mlecznobiałymi oczami uśmiechając się triumfalnie.
Wallechinsky wszedł do pokoju i obszedł go z gracją ślepawego niedźwiedzia,
zaglądając za wszystkie szafki i stojaki na mapy, jakby ktoś mógł się wcisnąć w
pięciocentymetrową szparę. Kiedy zobaczył, że Jim spogląda na sufit, również spojrzał w
górę.
— Może mi pan powiedzieć, co pan tam widzi? — zapytał. — Chyba nie szuka pan tam
tego faceta?
— Nie widzi go pan, prawda? — powiedział Jim. — Naprawdę go pan nie widzi?
— Kogo nie widzę?
— Tego człowieka, o którym mówiłem. Jest tutaj. Nieci pan patrzy. Proszę użyć
wyobraźni.
— Chyba nie chce pan powiedzieć, że on jest niewidzialny? Wisi pod sufitem i jest
niewidzialny? Daj pan spokój, panie Rook. Czy to jakiś żart?
Mężczyzna nad nimi uśmiechnął się jeszcze szerzej. Jim nie mógł oderwać od niego
oczu.
Był tak przerażony, że odebrało mu mowę — jednak gorsza od przerażenia była
bezsilność.
Przez lata nauczania w klasach specjalnych radził sobie ze wszystkim, ale z tą sprawą
nie potrafił sobie poradzić. Stał na środku gabinetu geograficznego i myślał, że musi się z tym
pogodzić — i to było najgorsze.
Doktor Ehrlichman powiedział z rozdrażnieniem:
— Skończyliście? Nie mam za dużo czasu.
— Poza nami nie ma tu nikogo, panie dyrektorze — odparł Wallechinsky, ze znużeniem
potrząsając głową.
— Więc zadzwońcie na policję i powiedzcie, że to był fałszywy alarm — powiedział
doktor Erlichman i odwrócił się.
W tym momencie drzwi zatrzasnęły się z taką siłą, że pękła szyba i z framugi posypał
się tynk. Twarz Ehrlichmana natychmiast pojawiła się w okienku. Krzyczał coś, ale Jim nie
słyszał go.
Wallechinsky chwycił za klamkę i próbował otworzyć drzwi, jednak bezskutecznie.
— Niech mi pan pomoże! — zawołał.
Jim zobaczył, że człowiek o białej twarzy powoli opada spod sufitu obracając się w
powietrzu, i ląduje na podłodze zaledwie metr czy półtora od nich. Jego stopy bezdźwięcznie,
uderzyły o podłogę. Jim cofnął się, wpadając na jedną z ławek. Mężczyzna uniósł kapelusz, z
którego osypał się kurz.
— Proszę mi pomóc! — zawołał znów Wallechinsky.
Na zewnątrz Ehrlichman walił pięścią w drzwi i krzyczał:
— Co się tam dzieje? Czy ktoś mi powie, co się tam dzieje? Człowiek o białej twarzy
uśmiechając się sunął ku Wallechinsky’emu. Kiedy znalazł się pół metra od niego, zatrzymał
się, lewą dłonią chwycił swój prawy przegub i przekręcił. Ku przerażeniu Jima jego dłoń
zaczęła się obracać, aż odkręciła się całkiem. Sztuczna dłoń, wyrzeźbiona z hebanu i
posypana popiołem. Jednak jej właścicielowi nie pozostał sam kikut. Z prawego przegubu
[ Pobierz całość w formacie PDF ]